Anna Brzezińska - "Wężowe drzewo"
Opowiadanie napisane specjalnie dla czytelników CD-Action z okazji 15. urodzin pisma. Podobieństwo imion (i nie tylko) niektórych postaci do redaktorów CDA nie jest przypadkowe. A zaczyna się tak...
Żołnierze zastąpili wiedźmie drogę tuż za wioskową kapliczką.
– Stój, babo!
Babka zachlupotała raźno chodakami w błocie, zadowolona, że ledwo się zaczęły wiosenne roztopy, a w Wilżyńskiej Dolinie nastała nowa, ucieszna awanturka.
– Pomiłujcież, panowie łaskawi – zaskrzeczała. – Dyć gałązek jeno parę spróchniałych niosę.
– Chrustu, znaczy się, nakradłaś – zakpił sierżant. – Ani chybi w pańskim lesie.
– Gdzieżby tam nakradła? – oburzyła się wiedźma. – Jaśnie władyki nie ma, to co jemu za krzywda, że gałązki pozbieram? Jeszcze porządek czynię, zeschłe gałązki z gościńca odgarniam.
Sierżant machnął z lekceważeniem ręką, podczas gdy jego podkomendni śmiali się całkiem otwarcie.
– Stara na przemytnika nie wygląda – zauważył któryś. – Ledwo wiatr mocniej powieje, a rozsypie się na wióry.
– Gdzieżby tam na wióry? – obruszyła się wiedźma, która bardzo nie lubiła, kiedy wypominano jej wiek. – Krzepka jeszcze jestem, niech mnie słonko wygrzeje, a dwóm takim jak wy dam radę. Albo i trzem – dodała zawadiacko.
Żołnierze huknęli śmiechem. Owszem, woleliby poprzekomarzać się z hożą, urodziwą wieśniaczką, ale z braku innych przyjemności mogli zakpić z przygłupiej babiny z kapką na końcu przemrożonego nosa.
– Dobrze już, dobrze, babko – oznajmił pobłażliwie sierżant. – Idźcie sobie zdrowa. Na inszego my tu zwierza się zasadzamy.
– Ano, ganiamy po górach niczym kot z pęcherzem – burknął szpakowaty żołnierz, który, zzuwszy buty, wyciągnął się z lubością na bujnej trawie.
– Milczeć, głupi! – huknął sierżant. – Jęzorem mi tu nie kłapać. A wy, babko, już idźcie – popchnął wiedźmę delikatnie naprzód. – Nic tu więcej po was.
Wiedźma postanowiła się nie spierać. Zaciekawiona, poprawiła przekrzywioną chustkę i żwawo pomaszerowała ku wiosce. Ciekawość aż ją rozpierała.
Po osadzie wałęsały się grupki żołnierzy. Tkwili przy płocie karczmy, na cmentarzu konwersowali zalotnie z wioskową ladacznicą, koczowali w wejściu do kruchty obok stadka staruch. Nie, nie wydawali się szczególnie nieprzyjaźni. Wprawdzie na ścieżce walały się skorupy z potłuczonych garnków, gdzieniegdzie po ogrodach wiatr rozwiewał kłęby pierza z porozrywanych poduch, a nad ogniskiem u studni piekło się kilka tuzinów kurcząt, ale wszystko to należało do żołnierskiego rzemiosła i nikt nie mógł mieć do wojaków żalu, że zachowują się wedle swej kondycji.
Wieśniacy nie czuli się w obowiązku powiadomić przybyszów, że oto do osady zawitała magiczna znakomitość trzech powiatów, a żołnierzom ani postało w głowie, że powinni się obawiać przygarbionej starowinki z chrustem w kraciastej chuście, dlatego wiedźma spokojnie przemaszerowała przez wioskę na plebanię.
– A ci skąd się przywlekli? – zagadnęła Rozalkę, księżą gospodynię, która z kwaśną miną przyglądała się, jak dwóch wojaków podszczypywało jasnowłosą wieśniaczkę.
– Ponoć sam książę ich przysłał – wyjaśniła plebanicha, nie kryjąc odrazy, jako że wielcy panowie nie cieszyli się w Wilżyńskiej Dolinie należytą estymą.
– Książę? Który zaś? – zdziwiła się wiedźma.
– A kto go tam wie? – fuknęła ze złością Rozalka. – I co za różnica?
Staruszka kiwnęła głową. Istotnie, książąt było w Górach Żmijowych tyle, co pcheł na psiej skórze, kto by ich próbował zliczyć.
– Czemu akurat do nas? – zżymała się dalej Rozalka. – Mało w okolicy wiosek?
– No, chyba musi być powód? – zauważyła kwaśno wiedźma. – Drogi wciąż jeszcze namokłe, nocami chłód ciągle kąsa. Nie tłukliby się tutaj, gdyby musu nie było.
Księża gospodyni gwałtownie zaczerpnęła powietrza, po czym wypuściła je powoli.
– Ano, świniopasa ponoć w zagajniku popod Palem spotkali – wyznała po chwili z niechęcią. – A on, biedny durnota, prosto do wioski przywiódł. Zdaje się, przemytnika szukają.
Sierżant, który najwyraźniej znudził się stróżowaniem przy kapliczce, przydreptał ku nim i jął się przysłuchiwać rozmowie.
– To i dobrze trafili! – wiedźma parsknęła śmiechem. – Tu każdy owczarz pod kapotą skalmierskie kordiały przenosi.
– Nie szukają gorzałki – wyjaśniła Rozalka – jeno wężowego drzewa.
Wiedźma uniosła brwi.
– Wężowego drzewa? Wszak to zwykła bujda.
– Ano, nie tym razem – włączył się sierżant, który był zażywnym, wąsatym mężczyzną i z wyraźnym zainteresowaniem spozierał na Rozalkę. I nic dziwnego, bo w bieluśkiej, wykrochmalonej bluzce i z wysoko upiętymi włosami istotnie wyglądała bardzo apetycznie. – Ktoś je z gór do nas ściągnął i naszkodził jak rzadko.
– Że ten niby przemytnik – wtrąciła plebanicha. – Ale nikt go tu nie widział! – dodała z wyraźną pretensją.
– Bo wężowego drzewa nie ma! – oznajmiła z mocą wiedźma. – Ktoś wam głupot nagadał.
– Jakby tu rosło drzewo, co wszystkie życzenia spełnia – zawtórowała jej Rozalka – to byśmy tak niby mieszkali? – zamaszyście potoczyła ręką po panoramie chat, stodół, obórek i pokrzywionych chlewików oraz bajorek, w których dzieci taplały się pospołu z pstrokatymi kaczkami, pryzm nawozu, poprzecieranych po zimie chruścianych płocików, drewutni, komórek i wszelkiego rodzaju śmieci, co po stopnieniu śniegów uwidoczniały się dobitniej niż zwykle.Sierżant sapnął, poruszał nerwowo wąsami.
– A może sami nie wiecie, że jest w wiosce zdrajca?
Rozalka i wiedźma zaśmiały się zgodnie i z politowaniem.
– Tu się nic w tajemnicy nie schowa – wyjaśniła litościwie staruszka.
– Wiedzą sąsiedzi, kto na czym siedzi – dodała sentencjonalnie Rozalka. – Ot, na tamtego popatrzcie – pokazała niskiego, łysego jak kolano chłopinę, który przemykał się na tyłach sadu z jakimś zawiniątkiem przyciśniętym do piersi. – To nasz Makabrek półgłupi..
– Półgłupi, nie półgłupi, ale do wojaczki chętny – przygadała wiedźma.
– Jak każdy chłop prawdziwy.
Sierżant, nie wyczuwszy kpiny, z dumą wypiął pierś.
– Ej, do takiej prawdziwej wojaczki to on zupełnie niezdatny – zachichotała plebanicha. – Ani u jaśnie władyki nie służył, ani na zbójectwo nie chadzał. On jeno dużo gada.
– Co jest rzecz zwyczajna wśród tych, co nie wojowali – skwitował cokolwiek pogardliwie sierżant.
– A pomnicie, Babuniu, jak pan go kazali oćwiczyć? – ciągnęła Rozalka, bo lubiła pogadać o bliźnich. – Na turnieju to było, miał zbroi pana doglądać. A był tam szalbierz jeden, co kusze pokazywał.
– Plugawy wynalazek. – Sierżant splunął z odrazą.
– No, wyście są człowiek wojenny, na swym rzemiośle się znacie – przypochlebiła się sprytnie Rozalka. – Ale nasz biedny Makabrek? Tak go szalbierz zagadał, że za tę samostrzałkę przeklętą zbroję mu pańską oddał!
– Bechter, szłom pozłocisty, karwasze – wyliczała na palcach wiedźma. – Wszystko za nędzną kuszę.
– Uch, jak się jaśnie pan wściekli – Rozalka pokręciła głową. – Makabrka kijami otłukli, że mało całkiem nie skapiał. Ale on uparty straszliwie, jeszcze od pręgierza skowyczał, że czas rycerstwa się kończy...
– Oj, co wy powiadacie! – rechotał sierżant.
– Że na wojnie machiny zaważą – ciągnęła Rozalka – i wozy bojowe, żelazem okute. I latające jakieś...
– Jak byle wiedźma na miotle! – sierżant również postanowił błysnąć humorem.
Kobiety zamilkły gwałtownie. Darmo chłopina oczy wybałuszał, za nic nie mogąc pojąć, co skwasiło tak mile zaczętą znajomość.
– Więc sami rozumiecie, że wężowego drzewa tu nie ma – syknęła wreszcie Rozalka. – Niechby je nasz Makabrek w swe ręce dostał, już by nam owce i krowy w machiny wojenne przerobił, coby was stąd precz przegnać.
– Ano właśnie w tym sprawa – sierżant się natychmiast ożywił. – W tym właśnie trudność przeklęta. Niechby się nasz przemytnik z wężowym drzewem objawił, już byśmy go dopadli. Ale ścierwo jest sprytny – dodał z wyraźną pretensją. – Po palcach mu deptaliśmy, już mieliśmy chwytać i co? I z obławy się wymknął, i wyżej w góry pogonił, pewnikiem ma tu matecznik. Myślał, że się zlękniemy. – Zaciął gniewnie wargi. – Ale się srodze omylił. Tak długo będziemy czekać, aż wypłoszymy szubrawca.
– Dowódca tak postanowił? – zainteresowała się wiedźma. – A ile zamierza tu czekać?
– A ile będzie trzeba. – Sierżant dumnie wypiął pierś. – Ale wedle dowódcy to się, babciu, mylicie. Ja tu właśnie dowodzę.
– Wy? – zdziwiły się zgodnie Rozalka i staruszka.
Sierżant wydawał się nieco urażony w swej dumie, ale najwyraźniej uznał, że kłótnia z wiejskimi babinami jest poniżej jego godności.
– Nikt inny się w góry nie garnął. Nic dziwnego poniekąd po tym, jak książę pan... – zaciął się, zakłopotany.
– No, nie bądźcież nieużytek... – Wiedźma poufale dźgnęła go łokciem pod żebro, a że łokcie miała kościste, żołnierz się skrzywił boleśnie.
– Opowiedzcie, co zaszło – poparła ją natychmiast księża gospodyni, która wścibska była jak sroczka.
Uśmiechnęła się, zatrzepotała rzęsami i jęła zalotnie kręcić w palcach fartuszek.
Sierżant, zakłopotany, przestąpił z nogi na nogę.
– Myśmy są biedne wieśniaczki – dodała chytrze wiedźma. – I tak nic nie zrozumiemy.
Żołnierz łypnął na nią podejrzliwie, lecz wzrok mu zaraz zbłądził na wdzięki Rozalki. Przełknął ślinę. Mlasnął.Wiedźma świdrowała go wzrokiem, wyciągnąwszy wprzód chudą szyję, zupełnie jak sęp, zanim się rzuci na ofiarę.
– Co tu dużo gadać – zdecydował się w końcu. – Zdrajca ze żmijowego drzewa fujarek sobie nastrugał. A kiej je nastrugał, to sprzedał, chyłkiem pod zamkiem, na targu.
– Ale żeby fujarki? – nie kryła powątpiewania wiedźma. – I z nich co niby za bieda?
– Bo ją Kormak, bard nasz, łachudra – sierżant sapnął z odrazą – na zamek zaraz przywlókł. Jak przywlókł, to zagrał. Zaraz z wieczora, na uczcie.
Rozalce aż wystąpiły rumieńce.
– I co się dalej stało?
Sierżant ruszał wąsami jak rozjuszony chrabąszcz.
– A co się miało wydarzyć? Kormak w piszczałkę zadmuchał, książę pan z tronu zeskoczył, popod stołem się schował i gości po kostkach jął kąsać, wyjąc przy tym jak trzeba.
Rozalka załamała ręce.
– Bo, wykładacie sobie, jemu się zamarzyło, żeby być wolnym, jak wilcy – ciągnął z wściekłością żołnierz. – Taki pan, a taki głupi! I wstyd przed narodem jaki!
– Trza go było przytrzymać – poradziła wiedźma, może cokolwiek nieszczerze, bo z całego jej oblicza biła niezmierna uciecha z książęcego nieszczęścia.
– Jeno kto miał go chwytać? – żachnął się sierżant. – Jaśnie generał Kunik z dwórek welony zwlekał i insze fatałaszki, bo się w księżniczkę odmienił. I kto doń podejść próbował, tego brał zaraz za smoka. Wszystko przez to wężowe drzewo. I przez durnia Kormaka.
Plebanicha zachichotała.
– Co dalej generał czynił? – entuzjazmowała się wiedźma, którą niezwykle krzepiły opowieści o upokorzeniu bliźnich, zwłaszcza tych co możniejszych. – Na szpikulec nadziewał?
– A gdzieżby! Omdlewał jak baba, trzeba było go cucić – wyznał z niesmakiem sierżant. – Powiadam wam, świat nie widział takiego zberezeństwa. Bankier Hut trzosik precz cisnął i z szat pozłocistych się rozdział, po czym na rynek uciekł i koniec świata jął głosić. We włosiennicy biegał, w okna ludziom kołatał i grzechy im wypominał, a znał je akuratnie, więc chcieli go kamienować. At, co tu dużo gadać. Sędzia Geminus dziecięciem chciał zostać, więc zamiast zbrodniarzy łapać na stole się ułożył i nogami w górze machał. Rycerzy część zacność sparła, pognali szczuraków w lochach gromić i sławę wieczystą zdobywać. Inni w pogoni za złotem kupców na trakcie łupili. Błazen za księcia się przebrał i rozkazy wydawał, trzeba przyznać – poskrobał się z zakłopotaniem po czole – roztropne. Mnich wszystkim nawymyślał i w celi się zamurował, bo pustelnikiem chciał zostać, a nie dworskich grzechów słuchać. Księżna do obory pognała... – Splunął na ziemię.
– Krowy na wieczór wydoić? – podsunęła Rozalka, która wreszcie się mogła czepić czegoś znajomego, nadto gospodarska skrzętność pani ją osobliwie ujęła.Sierżant spojrzał na nią ponuro.
– Do parobczaków pobiegła – rzekł dobitnie. – I jeszcze głośno gadała, że z dawna miała ochotę. Ech, powiadam, sromota...
Księża gospodyni z przejęcia przyłożyła dłonie do policzków i pochyliła się ku sierżantowi, jeszcze lepiej prezentując pulchną panoramę dekoltu.
– Ale minęło to wszystko?
– Tyle że w dwa dni później – odburknął sierżant. – Księcia jaśnie pana trzeba było uwiązać jak, za przeproszeniem, burka, bo do kniei próbował umykać, swobody chciał zakosztować. A księżna jaśnie pani... – machnął ze znużeniem ręką. – Ech, szkoda nawet gadać. Lecz ledwo do siebie doszli, w góry nas posłali, coby przemytnika łapać i żmijowe drzewo precz spalić. A on, ścierwo cwane, po wądołach nas ciągał, pogoni się wymykał, aż wreszcie aż tutaj zalazł. Tak i my jesteśmy. I, póki trza, zostaniemy – dokończył z mocą.
***