[By the way] Dear Esther
Gry "artystyczne" opierają się na wywoływaniu określonych emocji i konkretnych uczuć, a nie dostarczaniu fascynującej rozgrywki i gigabajtów kozackich bosów do zabicia. Takie jest właśnie Dear Esther i nie byłbym sobą, gdybym się z nim nie zapoznał.
Tread softly because you tread on my dreams
Nienawidzę, kiedy ludzie opowiadają mi swoje sny. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak działa ich psychika – jakie kształty tworzy i w jaki sposób deformuje znane nam przestrzenie. Nienawidzę też opowiadać moich snów, bo kiedy już jakiekolwiek mi się przyśnią, przy próbie zamknięcia ich w słowach każda historia i każdy obraz stają się banalne i pretensjonalne.
Uwielbiam za to uczestniczyć w cudzych snach, które zmieniono w sztukę: obserwować dziwaczną architekturę, nienaturalną roślinność i próbować zrozumieć logikę innego niż mój świata. Uwielbiam błądzić po miejscach, których nie znam – gubić się w czyjejś wyobraźni i składać jej rozbite fragmenty w jedną całość.
Prawdopodobnie dlatego podobało mi się Dear Esther – krótka gra przypominająca senną wizję, którą ktoś pozwolił mi zwiedzić.
I have run out of places to climb
Zaczęło się od moda do Half-Life 2, który wciąż można ściągnąć za darmo. Nigdy w niego nie grałem i nie mam zamiaru – Dear Esther z 2008 roku to całkowicie inna gra niż Dear Esther wydane kilka dni temu. Wystarczy popatrzeć na screeny i porównać: stara i brudna modyfikacja zmieniona została w ciągu trzech lat w prawdopodobnie najpiękniejszą grę, z jaką miałem do czynienia.
Zniewalające przestrzenie – latarnia morska na wyspie, o którą rozbiło się stanowczo zbyt wiele statków i jaskinia pełna świecących w ciemności grzybów. Wymalowane na ścianach fluorescencyjną farbą wzory chemiczne i obwody elektryczne obok fragmentów Biblii rozpisanych po wzgórzach pokrytych bujną roślinnością. Zniszczone chaty pasterzy, spleśniałe drewno i ogromne wodospady wewnątrz góry pełnej stalaktytów odbijających światło świeczek na wypolerowane przez wodę kamienie.
Dear Esther jest piękne.
Od samego początku, kiedy przyciągająca z oddali latarnia prowadzi nas przez haszcze i wzniesienia przy świetle późnopopołudniowego słońca, ta gra zapiera dech w piersiach. I chociaż brak określonego celu – zerowa ilość informacji na temat początku i końca tej podróży – może na początku zdezorientować, to szybko okazuje się, że Dear Esther nie ma zamiaru pozwolić komukolwiek się zgubić. To nie jest gra, do których jesteśmy przyzwyczajeni – to historia opowiedziana od A do Z w całkowicie liniowej przestrzeni, w całkowicie zamkniętym środowisku, a nie zabawka, którą ktokolwiek będzie bawił się po przejściu. Ta gra jest jednorazowa, a po doświadczeniu ostatniej minuty nie wyobrażam sobie nikogo, kto chciałby do niej wrócić. Zrobić można to chyba tylko po to, by utrwalić sobie w pamięci te niesamowite miejsca, po których Dear Esther nas poprowadziło.
Polecam zresztą przejść się przez wyspę z padem w dłoniach – wrażenie powolnego, płynnego rozglądania się dzięki analogom o wiele lepiej pasuje do sennego, nudnego wręcz, klimatu Dear Esther. Zamiast szarpania i chirurgicznej precyzji myszy – delikatna, filmowa panorama przesuwająca się w idealnym, spokojnym tempie.
W tempie dyktowanym przez pojawiającą się i znikającą muzykę, przez odgłosy otoczenia, przez zagadkowe monologi bohatera. Monologi ocierające się czasami o banał, czasami o poezję – pełne wyrafinowanego słownictwa i zupełnie niepodobne do typowych linijek z innych produkcji. Gdyby nie druty kolczaste i nowoczesne statki można by odnieść wrażenie, że Dear Esther to historia rozbitka z XIX wieku, który próbuje poradzić sobie ze śmiercią ukochanej. Jego głos, sposób w jaki się wypowiada, ton i dobór słów – wybierane losowo z puli nagrań w odpowiednich momentach kwestie – są wyjątkowo niepodobne do tego, co znamy chociażby z Bastionu.
I’ve begun my voyage in a paper boat without a bottom; I will fly to the moon in it.
Ale Dear Esther to podróż przez czyjś sen, która trwa tylko godzinę, może dwie. Historia opowiedziana już wielokrotnie w innych miejscach, ale przedstawiona w sposób nietypowy – pełna symboli, które uniemożliwiają jednoznaczną jej interpretację. To przygoda na jeden raz i opowieść bez siódmego dna, do którego trzeba by się dobić. Ale na tyle piękna, by warto było się w nią wybrać.
Problem w tym, że bilety na statek są strasznie drogie i niestety wydają się o wiele zbyt drogie, by ktokolwiek chciał się nim w stronę Dear Esther przepłynąć. Nic dziwnego – dziesięć dolarów za godzinny rejs to stanowczo za dużo, ale jeżeli ktoś się skusi i będzie pamiętał, że to głównie wycieczka by podziwiać widoki: nie powinien swojej decyzji żałować. Chociaż ja bym się wstrzymał i poczekał aż stanieją, prawdę mówiąc.
Everybody wants to be a Master — everybody wants to show their skill. Everybody wants to get there faster, make their way to the top of the hill. Each time you try you're gonna get just a little bit better. Each day we climb one more step up the ladder. It's a whole new world we live in — it's a whole new way to see. It's a whole new place, with a brand new attitude. But you've still gotta catch 'em all... And be the best that you can be!