gamescom ?13: Ryse: Son of Rome - już graliśmy
Patrząc na dziewicze prezentacje Ryse cały czas było mi przypominane dlaczego szczerze gardzę sekwencjami QTE. Otóż nic tak nie uśmierca zabawy jak traktowanie gracza niczym gloryfikowanego pracownika taśmy produkcyjnej, który pojedynczym przyciskiem użyźnia glebę truchłem. Przekonanie się o tym na własnej skórze wcale nie zwiększyło mojego zainteresowania „rzymskim Shenmue” nowej generacji.
Microsoft podczas swojej porannej konferencji uznało, że zrobi nam przyjemność udostępniając Ryse w wersji kooperacyjnej, no bo w końcu co dwie urżnięte głowy na raz to nie jedna. Sęk w tym, iż nawet dzielenie wrażeń z losowym dziennikarzem nie może naprawić gry, która jest póki co miałkością w czystej formie. Bo tak właśnie prezentuje się „Syn Rzymu” – jako momentami ładne męczenie pojedynczego przycisku, aż ostatecznie dane nam jest uruchomić scenkę doprowadzającą do osierocenia jakiegoś barbarzyńskiego smarka.
Współpraca zaczyna się całkiem standardowo – wybieramy sobie boskiego patrona ze starożytnego panteonu, dającego odpowiednie bonusy oraz uzbrajającego w niebiańskie ataki i właściwości. Gdy już obu graczy zdecyduje się na moc, z której i tak nikt nie zechce skorzystać, to zostajemy rzuceni w sam środek rozszalałego Koloseum. Tu całość rozgrywki sprowadza się do przemierzania kolejnych aren/labiryntów zalewanych falami rozsierdzonych dzikusów, co daje zupełnie nowe znaczenie sztampowości. Ot, kilkanaście minut porywającego „idź, zabij, przestaw wajchę, zabij, idź, podpal, wajcha, idź”. O dziwo nawet trzon projektu w postać walk może pochwalić się równie wybornym poziomem projektanckiej wirtuozerii.
Ryse aż zaskakuje tym jak zdołało uczynić z brutalnych starć na śmierć i życie szereg kolosalnych nieporozumień. Większość przeciwników dało radę uśmiercić upartym „maszowaniem” lekkiego ataku, podczas gdy co bardziej odważni żurnaliści silili się na blokowanie oraz krwawe dobicia. Te ostatnie niestety okazały się być kompletną farsą, bo w trakcie ich wykonywania można było sięgnąć po darmowego bajgla z szynką, a nasza ofiara i tak kończyła gryząc glebę. Dla mnie najgorszy okazał się zupełny brak uczucia siły, jaki powinien towarzyszyć rzekomo realistycznemu odwzorowaniu niegdysiejszych starć rzymskich czempionów. Gdzie te bryzgające juchą rany od głębokich cięć żelastwem? Gdzie się podziały rozpaczliwe pojedynki, w których najdrobniejszy błąd w najlepszym wypadku kosztował nas kończynę? Gdzie do cholery podziała się ta rozrywka godna nadchodzącego cyklu konsol? Już ze starym dobrym Mark of Kri miałem więcej zabawy gdy w rolę wchodziła ciężka broń biała.
Żeby to chociaż jakoś ładnie się prezentowało, ale również w tej kwestii Ryse ledwie się wyrabia. Jasne, gra momentami wygląda obłędnie, z tym że są to te nieliczne chwile kiedy stoisz w miejscu i patrzysz na ładnie zrobiony element otoczenia (rzecz jasna niezniszczalny). W ruchu ten tytuł jest bardziej kulawy od dwunogiego psa, gdyż pojedynki przypominają przycinające się okładanie badylami, a ilość przenikających się obiektów i postaci zawstydziłaby nawet nadpobudliwą zjawę.
Jeśli dobrze pamiętam na samym początku Ryse było reklamowane jako perełka powstająca z myślą o Kinekcie. To co teraz można zobaczyć to chyba pokraczna próba obrócenia tego pomysłu o 180 stopni oraz rozpaczliwe klecenie do kupy czegoś co zdoła omamić potencjalnego nabywcę Xbox One. Obawiam się, że rozgrywka na poziomie dwóch generacji wstecz ubrana w parę ładnych fajerwerków to za mało żeby wpędzić w zachwyt ludzi spragnionych świeżego chleba i igrzysk. Ode mnie Ryse dostaje starożytną „łapkę w dół” i niech zjedzą je wygłodniałe lwy.