[Magazyn Kulturalny] Hitman: Agent 47 - recenzja cdaction.pl
Nie jest tak, że nie potrafię sobie wyobrazić gorszego sposobu spędzenia półtorej godziny, niźli obejrzenie nowego Hitmana. Można przecież – na ten przykład – potaplać się przez ten czas we krwi osoby chorej na AIDS.
Będąc brutalnie szczerym: jest źle. I to tak źle, że nie mam nawet ochoty wtykać w tę recenzję wymyślnych złośliwostek, bo też obraz debiutującego na reżyserskim krześle Aleksandra Bacha to po prostu film zupełnie żaden. Zacznijmy jednak od tego, co wiedzieliśmy racząc zmysły zwiastunami – rzecz ma z tytułami IO tyle wspólnego, co nic. Owszem, główny bohater (w tej roli niepozbawiony talentu Rupert Friend, którego grę zredukowano jednak do jednej miny i wygłaszanych półgębkiem, niby-groźnych uwag) jest łysy, robi użytek z ikonicznych pistoletów, dusi oponentów linką i trzykrotnie zmienia łaszki. Ale to tyle.
Minimalizm Hitmanów, wrażenie bycia obok akcji i pociągania za sznurki z bezpiecznej odległości, to materiał na kameralne, niespieszne kino. Tymczasem „Agent 47” atakuje formułę wypracowaną przez współczesne, efekciarskie filmy akcji. Nie obyło się zatem bez samochodowych pościgów, sprezentowanych na krótkich, dynamicznych ujęciach strzelanin i starć bez użycia broni palnej (swoją drogą – słabiutka ta choreografia walk, oj słabiutka). Obraz nie ma jednak szansy, by stanąć w jednym szeregu z blockbusterami pokroju „Misson Impossible: Rogue Nation”, czy „Furious 7”. Powód jest prozaiczny: raptem 35-milionowy budżet, którego lichość tu słychać, widać i czuć właściwie na każdym kroku.
Ale, będąc szczerym, największym grzechem Hitmana nie jest wcale szarża na pozycje nie do zdobycia, ale jego unikalna wręcz nijakość. Przez półtorej godziny seansu widz, karmiony nieśmiertelnym schematem „nieznacząca rozmowa-niby efektowna akcja-nieznacząca rozmowa” nie ma prawa poczuć się zaskoczony ani jedną sceną. Bach nawet nie stara się wykroczyć ponad schematy, a i w nie wpisuje się nieumiejętnie. Dialogi są absolutnie żadne, rozpaczliwie brakuje błyskotliwych puent, czy wzbicia się na poziom pewnej niedosłowności. Między bohaterami nie rodzi się żadna chemia, ich kwestie są obrzydliwie generyczne i nader trudno uwierzyć, że przewijające się przez ekran postaci mają jakiekolwiek osobowości. Chciałoby się, żeby ktoś zażartował, nawet w nieudolny sposób, ktoś pokazał głębię psychologiczną i wykroczył poza archetyp „pogubionej dziewczyny”, „maszyny do zabijania”, czy „przebiegłego łotra”. Tymczasem nic takiego się nie dzieje.
Kuriozalne są również próby humanizowania tytułowego bohatera (w tym dwukrotne poruszenie tematu „czy Hitman może kochać?”), a już na kpinę zakrawa spotkanie agenta 47, towarzyszącej mu Katii (dysponującej „genetycznie zmodyfikowanym instynktem przetrwania”, co sprowadza się do tego, że dziewczyna widzi przyszłość) z, ponoć genialnym, doktorem Litvienką (wyjątkowo nieudolnie granym przez Ciarana Hindsa). Idzie to mniej więcej (bo też spisuję z pamięci) tak:
- Agencie... zrób to, jestem gotowy.
- On nie przyszedł tutaj, żeby cię zabijać... tato.
- Ależ przyszedł. To agent. On nie ma uczuć, tak został stworzony.
- Tato... przecież to nasze wybory kształtują to, kim jesteśmy.
- Muszę się jeszcze od was wiele nauczyć... Ale cieszę się, że zostawiłem cię kimś, kto może być dla ciebie jak członek rodziny, Katia.
Do lutego 2023 prowadziłem serwis PolskiGamedev.pl i magazyn "PolskiGamedev.pl", wcześniej przez wiele lat kierowałem działem publicystyki w CD-Action. O grach pisałem m.in. w Playu, PC Formacie, Playboksie i Pikselu, a także na łamach WP, Interii i Onetu. Współpracuję z Repliką, Dwutygodnikiem i Gazetą Wyborczą, często można mnie przeczytać na łamach Polityki, gdzie publikuję teksty poświęcone prawom człowieka, mniejszościom i wykluczeniu.