33
25.10.2015, 16:00Lektura na 8 minut

[Magazyn kulturalny] Nie rozumiem ludzi, którzy nie rozumieją wrestlingu

Bo co tu jest do zrozumienia? Wrzuć do jednego naczynia cyrkowy show, pokaz atletyki, niskobudżetowy film akcji, operę mydlaną, komiks Marvela, Dragon Ball Z, reality show, mitologię i uroczystą galę sportową. Wymieszaj wszystko ze sobą, wyrzuć uprzedzenia na temat tego, czym powinien być sport i baw się dobrze.


Cross

Jeden z moich znajomych usiłował swego czasu wzbudzić w sobie zainteresowanie galami MMA. Po paru meczach, w których wyjście pojedynczego zawodnika na ring zdawało się trwać dłużej, niż sam mecz, zrezygnował. Fani tego sportu mogą oczywiście się oburzyć, że upraszczam sprawy, że tak właśnie wyglądają prawdziwe walki bez ograniczeń, ale wiele przypadkowych osób mogłoby odpowiedzieć „i co z tego”? Ronda Rousey przyciąga przed ekrany tłumy, ale są też ludzie, którzy nie są zachwyceni, że jej walki da się często zamknąć w kilkunastosekundowych gifach. Ludzie, którzy chcą dramatyzmu, ciągłych zwrotów akcji, wyjść z podbramkowych sytuacji, niemal filmowych doznań. Czegoś, co w nieustawianych starciach dzieje się raz na milion razy, a w WWE praktycznie co poniedziałek.

Do tego dochodzi coś diabelnie ważnego – kontekst. Tak, jak w filmach akcji, gdzie przed strzelaninami musimy poznać dramatis personae, by wiedzieć co-gdzie-komu kibicować, tak każdy zawodnik biorący udział w profesjonalnym wrestlingu ma odpowiednio nakreślone tło, sojusze i waśnie, cechy charakteru, które odróżniają go od tłumu. Nie wiem, czy ktoś z was kojarzy początki japońskiego puroresu, ale narodziło się ono dzięki temu, że po drugiej wojnie światowej pochodzący z Korei sumoka Mitsuhiro „Rikid?zan” Momota zainteresował się zapasami i zaczął raz za razem nokautować amerykańskich zawodników. Japończycy, których ojczyzna była wtedy okupowana przez Stany Zjednoczone, byli zachwyceni. Nawet ci mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni, którzy zazwyczaj dyskryminowali Koreańczyków (to przez rasizm Rikid?zan porzucił sumo), mogli poczuć dumę, gdy prezentowani jako podli oszuści Jankesi zgodnie z zakulisowym planem po każdej dramatycznej konfrontacji padali na deski dzięki zdolnościom „naszego chłopca”. Urodzony na terenie dzisiejszej Korei Północnej Momota stał się bohaterem, którego naród japoński potrzebował w czasach kryzysu.

rikidozan_bzwmp.png

Kiedy rozmawiam z Amerykanami o WWE, czasem wskazują, że „twarze” federacji Vince’a McMahona spełniają podobną rolę i ucieleśniają pewien symbol USA, stosowny do danych czasów. Co z tego, że Hulk Hogan był znany z przedwczesnego zabijania karier obiecujących młodzików, a od niedawna kojarzony jest głównie z rasistowskimi wywodami? W latach 90. był „Prawdziwym Amerykaninem”, który wedle słów piosenki „walczył o prawa każdego człowieka, o to, co słuszne i o twoje życie”. Zakochany w sobie Dwayne „The Rock” Johnson - nieważne, czy tłum wiwatował na jego cześć, czy głośno buczał na jego widok - dzięki wypracowanemu przez lata tytułowi „Czempiona Ludu” i graniczącej z butą pewności siebie stworzył wokół siebie aurę otwierającą bramy Hollywood. A John Cena? „Napakowany koleś, który wygrywa absolutnie ZAWSZE dzięki wsparciu korporacji i nigdy nie dopuszcza do sytuacji, w której mógłby pokazać swoją złą stronę”. Nie zasypujcie mnie dowodami licznych działań charytatywnych Johna, Cenacjonaliści – cytuję tylko, jaki symbol Stanów na ringu widzą jego przeciwnicy.

Zapaśnicy WWE i WWF to w Stanach bohaterowie o statusie całkiem podobnym do herosów Marvela (powyżej wypisałem wam w końcu trzech Steve’ów Rogersów) i zamiast głośno krzyczeć, że to nie PRAWDZIWI sportowcy, tak też powinniśmy ich postrzegać. Nie tylko dlatego, że kilkanaście lat temu dzieci na boiskach szkolnych Illinois dyskutowały, czy „przybyli na ring zza grobu” Kane i Undertaker naprawdę toczą za kulisami walki na błyskawice. Nie tylko dlatego, że na ringu przy akompaniamencie wybuchających limuzyn i parodiujących komunistyczną Rosję haseł mierzą się sekciarze z zabitych deskami wiosek, szlachcice, leprechauny i klony Hannibala Lectera (czasem zastanawiam się, jak niskie mniemanie o inteligencji fanów muszą mieć ludzie, którzy na widok tego wariactwa krzyczą „HEJ, TO JEST CHYBA USTAWIANE”). Także dlatego, że najbliższym współczesnym ekwiwalentem wrestlingu jest chyba kinowe uniwersum Marvela. „Ok, Thor ma na pieńku z Lokim (niedokończony feud), trzeba z przytupem wprowadzić Czarną Wdowę jako naszą nową diwę, a ponadto dokończyć storyline Iron Mana i zacząć ustawiać Kapitanowi Ameryce event o kryptonimie „Civil War”. Zrobimy to wszystko na tegorocznym SUMMERSLAMIE, znaczy, w filmie The Avengers”. Hej, samozwańcze „marvelowe geeki” – WWE to dokładnie to samo, te same historie o upadkach i powrotach ciągnące się przez zdolnych w taśmowej produkcji scenarzystów miesiącami! I nawet mi nie mówcie o „marnym aktorstwie”, bo chyba nikt z was nie prowadzi rozmów na komiksową modłę, one-linerami i ciętymi dowcipami.

mcmahon_bzwmp.png

Film dokumentalny Beyond the Mat z 1999 roku otwiera się sceną, w której obecny szef federacji WWE, Vince McMahon, przesłuchuje potencjalną nową gwiazdę. Na ścianie wiszą projekty nowych kostiumów, w studiu nagraniowym kompozytor Jim Johnston myśli nad nowymi motywami dla debiutantów, a sam McMahon mówi o siedzącym przed nim Darrenie Drozdovie: „Cóż, jako, że umiesz wymiotować na zawołanie, myślę, że logicznym jest, by właśnie to było twoim gimmickiem – i żebyś miał w związku z tym ksywę Puke”. Scena rodem z komiksowej stajni, gdzie scenarzysta i rysownik wspólnie pracują nad nową postacią do kolejnego Spidermana czy Batmana, tyle że w nieco bardziej rubasznej wersji. Tak, jak dziesiątki lat wcześniej, gdy lokalne organizacje zrzeszające profesjonalnych wrestlerów musiały czytelnie „sprzedać” ich mieszkańcom miast i miasteczek, tak i dziś kariera zapaśnika dużej federacji zaczyna się na desce kreślarskiej szefostwa, scenarzystów i „bookerów” (osób decydujących o kształcie i zawartości serii pojedynków na danym występie). Bryan Danielson staje się łatwiejszym do wymówienia „Danielem Bryanem” z hasłem „Yes! Yes! Yes!”. Irlandczyk Stephen Farrelly („Sheamus”) zdobywa serca fanów nie tylko zdolnościami na ringu, ale i pełnią swojej bladorudej, wzbogaconej o krzyże celtyckie irlandzkości. Kiedy Philip Brooks okazuje się pyskatym abstynentem, cechy te przejmuje też jego sceniczna persona, charyzmatyczny „CM Punk”.

Oczywiście nie usłyszycie o tym wszystkim w czasie show. Obowiązuje zasada kayfabe – co wedle żargonu oznacza udawanie za wszelką cenę, że wszystko dzieje się naprawdę w celu zachowania pozorów wiarygodności. „Po co?”, spyta ktoś. Cóż – nikt nie traktowałby w komiksach z Kapitanem Ameryką zagrożenia ze strony neonazistów poważnie, gdyby ciągle przypominali czytelnikowi, że to tylko komiks. Gdy pomysły Vince’a Russo na federację World Championship Wrestling okazały się dla fanów zbyt absurdalne i niewiarygodne, WCW musiało upaść. Z kolei kiedy rokrocznie kolejna supergwiazda wyzywała uzbrojonego w mroczne moce paranormalne Undertakera na pojedynek i niezawodnie przegrywała, przez to, że nikt nie próbował wykazać absurdu całego przedstawienia, było to wielkie wydarzenie. Kiedy w 2010 roku słynny Shawn Michaels założył się, że zniszczy Undertakera i nie udało mu się, zgodnie z warunkami zakładu przeszedł na emeryturę. Permanentną – wyniszczająca natura wrestlingu nie pozwala przecież na cudowne powroty starzejących się i kontuzjowanych zapaśników. Superman może zmartwychwstać, ale Macho Man Randy Savage niestety nie.

undertaker_bzwmp.png

Stąd zresztą częsta frustracja fanów tej formy rozrywki na osoby, które mówią coś w stylu „wzięlibyście się za poważny sport”. Wbrew pozorom wrestling jest śmiertelnie niebezpieczny. Podczas legendarnego meczu Hell in a Cell z 1999 roku Undertaker wspomniał, że w wyniku nieprzewidzianych wypadków w pewnym momencie był „pewien, że Mick Foley [jego rywal] nie żyje”. Poważne kontuzje w wyniku źle wykonanych ciosów zakończyły niejedną karierę – choćby wspomnianego Darrena „Puke’a” Drozdova, który w wyniku źle wykonanego ruchu doznał pęknięcia dwóch kręgów szyjnych i do dziś jest sparaliżowany. Coraz bliższy tego losu był Adam „Edge” Copeland, który mimo niesłychanej popularności po teoretycznie wyleczonej kontuzji musiał przerwać karierę („zdaniem doktorów każdy mecz przybliżał mnie do śmierci”). Kiedy spytałem spikaina, czy mogę zamieścić tu gif najlepiej obrazujący, jak kończą się niewłaściwie przygotowane ruchy, zniesmaczony zakazał mi tego, i wcale mu się nie dziwię – poczytajcie o złamaniu nogi przez Sida Viciousa na własną odpowiedzialność. Szkoły pro-wrestlingu na całym świecie uczą wychowanków nie tylko, jak sprawić, by ruchy wyglądały dobrze i wiarygodnie, ale przede wszystkim jak nie wyrządzić nimi krzywdy. Żeby mieć karierę na ringu, trzeba poświęcić morderczemu treningowi setki godzin – i nieważne, że to tylko „udawane” bicie się.

Kiedy w ruch idą metalowe bloki, drabiny, stoły i żyletki (tak – poczytajcie o Abdullah the Butcher i pozwie, jakim przeciwko niemu złożono), wszelkie zarzuty o słabe aktorstwo stają się nieważne, podobnie, jak miliony dolarów związane z produktami sygnowanymi marką najpopularniejszych zapaśników. Efektowny show musi trwać, a obaj zapaśnicy podążają za otrzymanym scenariuszem, jednocześnie badając nastrój publiki i dostosowując do niego mądrze przebieg walki. Czytałem swego czasu porównanie meczu wrestlingowego do jazzu, i uważam je za bardzo trafne – choć uczestnicy spektaklu mają zarysowane lekko jakieś schematy, muszą co chwilę improwizować zgodnie z oczekiwaniami tłumu, wypełniając przestrzeń między wyćwiczonymi wcześniej najbardziej efektownymi ciosami walką tak, by nie przełamać iluzji, że to wszystko dzieje się naprawdę. I przy okazji się nie zabić ani okaleczyć.

wrestlemania-xxx_bzwmp.png

A gdy walka się kończy, wracamy do skandali obyczajowych, oskarżeń o próby zabójstwa, niszczenia sobie nawzajem samochodów, porwań, gróźb, zstąpień do piekieł, zdrad... i wielu innych, podobnie radosnych wolt scenariuszowych, które układają się na tle zaplanowanych na wiele miesięcy programów telewizyjnych i zachęcają fanów do wydania pieniędzy na największe eventy - te, na których najważniejsze wątki doczekają się puenty. Ta absurdalna gra akcji nigdy się nie kończy. I choć w grach typu Fire Pro Wrestling czy WWE 2K nie widać całej zakulisowej otoczki, całej pracy, która wchodzi w przygotowanie każdego meczu i bezpiecznych warunków, poza szacunkiem dla ogromu wysiłku organizatorów prowrestlingowych nie powinno nas to obchodzić. Kiedy gramy w komputerowe odwzorowanie Summerslama sprzed lat, musimy dokonać zawieszenia niewiary, uwierzyć, że polygonowy CM Punk naprawdę bije trójwymiarowego Johna Cenę. Tak samo z zapasami - by się bawić, trzeba zapomnieć, że to aktorzy, i patrzeć na ich performance. Tak samo jak w kinie, w teatrze, w telewizji. Inaczej... jaki jest sens rozrywki?


Redaktor
Cross
Wpisów2216

Obserwujących0

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze