67
6.11.2015, 19:00Lektura na 5 minut

[Magazyn Kulturalny] Spectre - recenzja cdaction.pl

Zawód.


Cross

Tekst zawiera spoilery na temat rzeczy, których każdy domyśli się po kilkunastu minutach filmu.

Jeśli spytasz kogoś, kto oglądał Spectre, o najbardziej pamiętny moment filmu, prawdopodobnie odpowie „Dia de los Muertos” albo „meksykańskie Halloween”. Musi tak być, bo otwarcie jest niemal bezbłędne: to jedno długie ujęcie, które obejmuje nie tylko staranne przygotowania Bonda do zabójstwa włoskiego gangstera, ale i ocean ludzi świętujących w niesamowitym przepychu Dzień Zmarłych. Kiedy po nieudanym strzale 007 śledzi uciekającego w kierunku helikoptera Marco Sciarrę, czujemy narastające napięcie – ale gdy dochodzi wreszcie do nieuniknionej bijatyki na pokładzie latającej maszyny, suspens zupełnie znika, a wraz z nim nadzieja, że będzie to dobry Bond. Kiedy kolejne postaci wylatują za drzwi śmigłowca, a my nie widzimy nawet jak spadają, staje się jasne, że reżyser Sam Mendes nadal nie ma zielonego pojęcia, jak kręcić coś, co od zawsze stanowiło sedno filmów z Bondem: sceny akcji.

spectrebatista_176vg.png

Spójrzcie na postać Hinxa, granego przez zapaśnika WWE Dave’a Bautistę (antyfani wrestlingu znają go pewnie z roli Draxa w Strażnikach Galaktyki). Bautista to facet, który dzięki świetnym warunkom fizycznym potrafi zdominować każdą scenę, w której się znajdzie – idealny materiał na nowego łotra w stylu Oddjoba czy Jawsa. I co robi z nim Mendes? Najpierw każe mu ścigać Bonda w sportowej bryce po ulicach Rzymu – i mimo, że 007 podczas jazdy telefonuje do chyba wszystkich znajomych i dosłownie pomaga staruszkowi w zaparkowaniu swojego Fiata 500, ukrytemu za drzwiami kierowcy Hinksowi nie udaje się nawet zarysować wozu ściganego agenta. W drugiej scenie ich walki role się odwracają – to Bond w samolocie ściga samochód z ukrytym za drzwiami Hinksem, po chwili traci skrzydła, ale i tak jakimś cudem blokuje drogę mięśniakowi i patrzy, jak ten wylatuje przez przednią szybę. James nie jest jednak szczególnie zainteresowany sprawdzeniem, czy leżący na masce psychopata nie jest aby jeszcze żywy – co otwiera nam oczywiście drogę do trzeciej i ostatniej walki Hinx kontra Bond. Przy jej kręceniu chyba Mendesa nie było, bo to najlepsza scena akcji w filmie, w której Bautista wreszcie nie ukrywa imponującej postury za drzwiami samochodu - wreszcie może bić ludzi po twarzach, rzucać nimi przez deski, kopać ich na ziemi i prężyć muskuły do kamery. Szkoda tylko, że to jedyna naprawdę energetyczna scena w całym filmie, a na koniec Mendes najwyraźniej wraca i stwierdza „okej, to wyrzucimy go z pociągu tak, jak Sciarrę z samolotu”. Biednemu Hinksowi nie jest nawet dane efektownie umrzeć – po prostu zostaje wyciągnięty za szyję z ekranu. Bez niego zostają nam tylko sceny akcji w stylu „Bond nagle potrafi strzelać jedną ręką w gości oddalonych 200 metrów od niego”, „Bond rzuca się w przepaść, bo wie, że jest tam sieć, choć widzowie zupełnie o tym nie wiedzieli” lub „Bond strzela leniwie w lecący helikopter”, nakręcone bez cienia polotu.

„Ale co mi tam akcja, ja chcę dobrej fabuły!” – powiecie. Naprawdę, szukacie jej w Bondzie? Cóż, w tym jej na pewno nie znajdziecie. Po parunastu minutach dowiadujecie się, że tytułowe SPECTRE – mafia rządząca wszystkimi innymi mafiami – rządzone jest przez kogoś, kogo Bond znał. Przypominacie sobie, że wcześniej trzymał zdjęcie, na którym jako dzieciak stoi z przybranym ojcem i drugim dzieciakiem – i zaczynacie się modlić, żeby scenarzyści nie byli aż takimi idiotami, żeby zrobić to, co chcą zrobić. Na próżno. Tak, Ernst Stavro Blofeld (grany przez Christopha Waltza, który jak zwykle gra Christopha Waltza, i chwała mu za to) okazuje się być przyrodnim bratem Bonda, który za młodu zazdrościł, że tatuś kocha bardziej Jamesa i dlatego stał się zły. Tak, cała motywacja jednej z najsłynniejszych postaci w historii filmów szpiegowskich i największego złoczyńcy w całym uniwersum 007 sprowadza się tu do „będę cię ranił na wszystkie możliwe sposoby, bo mam do ciebie uraz z dzieciństwa”. Okazuje się, że absolutnie wszystkie krzywdy poniesione przez głównego bohatera na tle poprzednich trzech filmów zostały jakimś cudem dokładnie zaplanowane przez postać Waltza. Jego słowami „To byłem ja, James. To zawsze byłem ja. Architekt twojego cierpienia”. Tak naprawdę w tym momencie powinienem był wyjść z kina. Najgorsze jest to, że takich kampowych pomysłów jest tu cała masa, ale żaden nie jest zrobiony oryginalnie czy nawet ciekawie. Rzadko kiedy czuć, że artyści dobrze bawili się przy kręceniu filmu.

spectresnow_176vg.jpg

Ścieżka dźwiękowa Thomasa Newmana? Nudna i rzemieślnicza, zupełnie nie zapada w pamięć, nijak ma się do kompozycji Davida Arnolda z Casino Royale, a co dopiero klasyków Johna Barry’ego z najlepszych części. Daniel Craig? Powinien przejść już na emeryturę – ani razu nie tchnął w rolę charyzmy, która kazała mi myśleć, że jest najlepszym agentem na całym świecie, i ani razu nie zbliżył się na kilometr do pokazania na kamerze brutalnej energii ze swojego pierwszego filmu. Dziewczyna Bonda? Zjawiskowa Léa Seydoux robi, co może, by tchnąć głębię w swoją postać, ale co z tego, skoro scenariusz serwuje jej kąski typu „powiedz Bondowi, że nie możemy być razem, żeby za dwie minuty wielcy źli cię porwali”… Przynajmniej i tak ma lepiej, niż Monica Bellucci, której rola ogranicza się do „daj się przelecieć i przekaż 007 informacje o kolegach zabitego męża”. Modny w czasach Edwarda Snowdena wątek powszechnej inwigilacji? Zajmuje całkiem sporo miejsca, a ostatecznie do niczego nie prowadzi – wolałbym już zastąpić go większą liczbą nieudanych żartów i niepotrzebnych nawiązań do poprzednich części. A wiedzcie, że już jest ich cholernie sporo... ale przynajmniej czasem działały (zwłaszcza w wykonaniu Q Bena Whishawa, który mimo młodego wieku świetnie sprawuje się jako nowy kwatermistrz).

Oglądałem wszystkie Bondy, wiele z nich po kilka razy. Do tego nie zamierzam wracać przez następne dziesięć lat. Jeśli za parę miesięcy dowiem się, że Daniel Craig i Sam Mendes wrócą zaserwować mi jeszcze jedną Poważną Opowieść o 007, w której będzie mnóstwo poważnego smęcenia i mało dobrze zrobionej akcji, podaruję sobie wycieczkę do kina na następnego Bonda i zamiast tego jeszcze raz obejrzę filmy z Timothym Daltonem.

Partner Magazynu Kulturalnego: Multikino.


Redaktor
Cross
Wpisów2216

Obserwujących0

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze