12
9.11.2019, 20:27Lektura na 11 minut

[Retrohistorie Smugglera] Człowiek i świnie, czyli historia Jacka Karpińskiego

Wśród asów światowej branży komputerowej nie brak i takich nazwisk, które brzmią bardzo swojsko. Znacie (choćby z moich tekstów) Jacka Tramiela/Trzmiela, na pewno słyszeliście też o niejakim Stevie Wozniaku. Ostatnio też jest głośno o Paulu Baranie, jednym z „ojców” internetu. Ale czy wiecie, że była szansa, by największą gwiazdą spośród nich był Jacek Karpiński?


Smuggler

Nasz bohater urodził się w 1927 roku w Turynie. Jego rodzina po paru latach powróciła do Polski, a Jacek zawsze deklarował, że urodził się Polakiem i Polakiem umrze. I miał ku temu sporo okazji, gdyż po wybuchu II wojny światowej działał w konspiracji w ramach Szarych Szeregów. Zaczynał od aktów sabotażu, by awansować do grup szturmowych i wreszcie słynnego batalionu „Zośka”. Na jego piersi zawisł Krzyż Walecznych. W powstaniu warszawskim został bardzo ciężko ranny w kręgosłup i w efekcie sparaliżowany na długie miesiące.

Zdolny fachowiec, ale z AK...

W 1946, ledwo wyleczywszy się z ran, został studentem Politechniki Łódzkiej. Tam połknął bakcyla informatyki. W 1951 z tytułem magistra inżyniera opuścił uczelnię z głową pełną pomysłów. Niestety, jego AK-owska przeszłość sprawiła, że gdziekolwiek się zatrudnił, szybko zwalniano go z pracy jako „dywersanta” i „sabotażystę” itd. Dopiero w połowie lat 50. ten zdolny inżynier znalazł pracę, w której doceniono jego potencjał (Instytut Podstawowych Problemów PAN). Początkowo współtworzył pierwsze aparaty do ultrasonografii (USG), ale szybko pokazał pazur, konstruując AAH (Analogowy Analizator Harmonicznych [Fouriera]), czyli rodzaj specjalizowanej maszyny obliczeniowej, służącej do długoterminowego prognozowania pogody. Wkrótce udowodnił, że stać go na dużo więcej, tworząc AKAT-1, pierwszy na świecie tranzystorowy analizator układów różnicowych.


Pierwsze dzieło Jacka Karpińskiego, rodzaj specjalizowanego (do konkretych obliczeń) komputera

Ta konstrukcja sprawiła, że Polska Akademia Nauk nominowała go jako polskiego kandydata do światowego konkursu UNESCO dla młodych naukowców. Karpiński zdemolował rywali i zdobył jedno z sześciu stypendiów, dzięki czemu studiował na Harvardzie i mekce ówczesnej informatyki, czyli amerykańskim MIT (Massachusetts Institute of Technology). Czym tam się wykazał, tego nie wiemy dokładnie, dość, że po 2 latach Amerykanie zaproponowali mu stały etat. Karpiński jednak uważał, że nie po to walczył i przelewał krew za Polskę, by teraz ją porzucić.

Po powrocie do ojczyzny wena go nie opuszczała. Zatrudniwszy się w Pracowni Sztucznej Inteligencji w Instytucie Automatyki PAN, współtworzył tzw. „perceptron”, czyli rodzaj samouczącej się sieci neuronowej, opartej na 2000 tranzystorów, umiejącej rozpoznawać otoczenie za pomocą kamery. Była to druga taka konstrukcja na świecie. Z bliżej jednak nieznanych powodów (czytaj: zapewne ludzkiej zawiści) znów zaczął mieć rozmaite problemy w pracy i projekt ów nie był kontynuowany. (Chociaż trzeba tu dodać, że imć Karpiński język miał niewyparzony – walił prosto w oczy to, co myślał, i kłaniać się w pas przełożonym nie lubił, co na pewno nie pomagało mu w karierze).


Młody Jacek Karpiński

W 1965 Jacek Karpiński znów przyprawił parę osób o ból głowy, wyskakując przed szereg z projektem KAR-65, komputera pracującego z – teoretyczną – szybkością 100 tysięcy operacji na sekundę. Był nie tylko znacznie szybszy niż ówczesna duma polskiej informatyki, czyli komputer Odra 1003, ale też znacznie tańszy w produkcji! W normalnym kraju twórca takiego osiągnięcia już wtedy zostałby milionerem. Ale to był PRL, więc... komputer wyprodukowano w liczbie sztuk 1 (słownie: jeden – pracował on aż do połowy lat 80. w Instytucie Fizyki UW). Dlaczego tak się stało? O tym za chwilę, gdy dojdziemy do największego skandalu w dziejach polskiej informatyki, a być może i polskiej nauki w ogóle.


 


A to już 100% rasowy komputer, wykorzystywany aż do 1987, czyli KAR-65

 

Tego się nie da zrobić!

W 1969 roku Jacek Karpiński zaszokował otoczenie, twierdząc, iż da radę skonstruować minikomputer mieszczący się w walizce. Przypomnijmy, że w ówczesnych latach komputery były ogromnymi pudłami wielkości solidnych szaf na ubrania, pracującymi w specjalnie klimatyzowanych pomieszczeniach, a obsługiwanymi przez rzeszę pracowników w białych fartuchach.

Zebrała się specjalna komisja, składająca się z naukowców (czy może raczej „naukowców”) i partyjnych notabli. Po głębokim rozważeniu problemu, czyli zapewne wypiciu herbaty i zerknięciu na portrety Lenina oraz Marksa, komisja orzekła, iż... takiego komputera skonstruować się nie da. A koronny argument intelektualnej elity socjalizmu brzmiał mniej więcej tak: gdyby to było możliwe, Amerykanie już dawno by to zrobili”. Krótko mówiąc: obywatelu, nie zawracajcie nam gitary i nie marnujcie swego i naszego czasu na jakieś brednie rodem z filmu science fiction. Komputer w walizce? To może jeszcze przenośny bezprzewodowy telefon wymyślicie? Hahahaha!

Jacek Karpiński był jednak upartym człowiekiem. Razem z kilkoma takimi jak on zapaleńcami opracowywał projekt komputera, który objawił się światu na początku lat 70. XX wieku jako K-202 (patrz: ramka). Nauczony doświadczeniem inżynier plany owej maszyny pokazał w 1971 nie Polakom, a Anglikom w Londynie. Tym opadły z wrażenia szczęki i natychmiast chcieli zacząć jego produkcję. Jacek Karpiński, którego 25 lat życia w PRL nadal nie wyleczyło z romantycznego patriotyzmu, oświadczył, że zgoda – ale pod warunkiem, że produkcja będzie miała miejsce w Polsce, żeby i jego kraj miał z tego korzyści.

 

                         
Jak się bardzo wpatrzycie w obrazek, dostrzeżecie też niezłą blondynkę obok seksownego K202

Bo, wiecie, za dobry jest...

Gdy Anglicy zwrócili się do rządu PRL z oficjalną prośbą o umożliwienie im produkcji K-202 w kooperacji z polskim przemysłem, nie dało się już powiedzieć „tego się nie da zrobić” ani zamieść sprawy pod dywan. Szczególnie że ówczesny „number one” w PRL zapalił projektowi zielone światło. Chcąc nie chcąc (acz raczej nie chcąc, z powodów, które zaraz wyłuszczę), rozpoczęto więc produkcję K-202 w zakładach MERA pod kierownictwem Jacka Karpińskiego. Pierwsze egzemplarze komputera wkrótce trafiły do polskich fabryk i zakładów badawczych, gdzie spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem.

I to był właśnie gwóźdź do trumny K-202. Dlaczego? Ponieważ był: dobry, szybki, łatwy w produkcji i tani. Serio. W Polsce tworzono już przecież ociężałe Odry oraz radziecki system komputerowy (mainframe), bazujący na klonach IBM-360, zwany RIAD, które to produkty eksportowano do całego „bratniego obozu państw socjalistycznych”. To co z tego, że były większe, gorsze, wolniejsze i dużo droższe niż K-202? A kogo w socjalizmie obchodziły realne koszty produkcji i takie tam kapitalistyczne wymysły jak zysk? Liczyło się wykonanie i przekroczenie planu produkcji, sprawozdawczość, no i to, żeby każdy miał pracę. (A że za 10-20 $ na miesiąc – to już inna sprawa).


Na początku był entuzjazm…

Człowiek i świnie

K-202 burzył tę misterną układankę. Mogło się okazać, że masa dyrektorów, kierowników etc. jest zupełnie zbędna, a liczący tysiące osób zakład – zasadniczo niepotrzebny, gdyż wystarczy w zamian zatrudnić kilkudziesięciu czy może kilkuset ludzi do montażu K-202. Powiało grozą. I zaśmierdziało ideologią, bo nie będzie nam jakiś „prywaciarz” w twarz pluł, nie po to się wprowadziło socjalizm, żeby jakiś cwaniak się bogacił kosztem krzywdy ludu pracującego. Zaczęły się więc interwencje na wysokim szczeblu, naciski, telefony: „Wicie, rozumicie, towarzyszu, tu taki jeden AK-owski prowokator bruździ, szkodzi gospodarce, nie pozwala planu wykonać, z kapitalistami się zadaje” itd.

I gdy stworzono już jakieś 30 egzemplarzy komputera, z czego połowa trafiła do Anglii, nagle spadł grom z jasnego nieba. Dosłownie z dnia na dzień przyszedł prikaz: „konstrukcję K-202 zakończyć w trybie natychmiastowym!”. Jacka Karpińskiego siłą wyprowadzono poza teren zakładu (!), częściowo zmontowane 200 egzemplarzy K-202 komisyjnie zniszczono, a Anglikom oświadczono, że dla władz PRL coś takiego jak K-202 przestało istnieć raz na zawsze.

A żeby Karpińskiemu nie przyszły do głowy jeszcze inne głupie pomysły, to nie tylko zabroniono mu pracować w branży informatycznej, ale i uniemożliwiono wyjazd za granicę, blokując wydanie paszportu (w tamtych czasach obywatel PRL otrzymywał paszport tylko na czas wyjazdu, a po powrocie musiał go oddać pod groźbą więzienia). Zniechęcony konstruktor, po paru latach tułania się po rozmaitych dziwnych instytucjach, gdzie głównie przekładał papierki na biurku, zajął się czymś, na co władze PRL patrzyły bardzo życzliwie – hodowlą świń. Nic więc dziwnego, że kiedy jakiś reporter zapytał go, dlaczego się zajmuje tak niepasującą do jego wykształcenia i możliwości pracą, Jacek Karpiński odrzekł mniej więcej tak: „Bo wolę mieć do czynienia z takimi świniami”.


Człowiek i świnie, czyli socjalistyczna informatyka na jednym obrazku
 

Gdy w 1980 powstała Solidarność i zaczęto drążyć rozmaite „ciemne sprawy”, znów zrobiło się o nim głośno. Stał się przykładem, jak „poprzednia ekipa” (bo naturalnie winni byli ludzie, nie ustrój, JASNE?!) trwoniła potencjał Polski i Polaków. Władza poczuła się zobligowana do naprawienia wyrządzonych Karpińskiemu szkód. Nie żeby zaraz dać mu znów szansę pracy w wyuczonym zawodzie albo wznowić produkcję K-202. No, nie przesadzajmy z tą całą liberalizacją, towarzysze. Ale pozwolono mu... emigrować.
 

K-202

K-202 powstał ok. roku 1971. Był komputerem 16-bitowym, wykonującym ok. 300 000 operacji zmiennoprzecinkowych na sekundę (w sprzyjających okolicznościach mógł osiągać nawet 3x lepszy wynik). A to znaczy, że konstrukcja Karpińskiego była szybsza niż pecety produkowane dobrych 10 lat później! Mogła wykorzystać aż do 8 MB (tak – MEGAbajtów, to nie pomyłka!; przy czym zwracam uwagę, że „mógł” a nie „miał”, bo standardowo K-202 wyposażano w ok. 150 KB RAM) pamięci, umożliwiała też wielozadaniowość (multitasking) i pracę z wieloma procesorami. No i faktycznie mieściła się w walizce. Bolączką K-202 był natomiast brak dedykowanego oprogramowania systemowego oraz duża awaryjność (wynikająca z niechlujstwa wytwórców podczas produkcji komponentów hardware). Na podstawie jego założeń konstrukcyjnych w PRL stworzono 1976 minikomputer Mera-400, produkowany aż do 1987.

Wieczny tułacz

Karpiński znalazł się w Szwajcarii, gdzie zatrudnił się w firmie prowadzonej przez Stefana Kudelskiego. Parę słów o tym panu. To Polak, który mając 12 lat, trafił w 1939 roku do Szwajcarii wraz ze swoją rodziną i nie był na tyle głup... romantyczny, by po wojnie chcieć pracować dla dobra PRL. Mieszkając w normalnym kraju i mając łeb na karku, szybko zrobił karierę i majątek, produkując m.in. profesjonalne przenośne magnetofony (chętnie wykorzystywane przez reporterów wszelakiej maści) marki Nagra. (To od „nagrać”, jakby kto pytał).

W krainie Milki po paru latach pracy dla Kudelskiego Jacek Karpiński odzyskał wigor i założył własny biznes. W tym czasie skonstruował m.in. robota sterowanego głosem oraz ręczny skaner Pen-Reader. Było to urządzenie wielkości długopisu, pozwalające skanować dokumenty z jakością zbliżoną do skanerów stacjonarnych.

Głównym zastosowaniem Pen-Readera było przenoszenie faktur, listów przewozowych itp. z papieru do komputera. Była to konstrukcja o wiele lepsza od wszystkiego, co wówczas istniało. Krótko mówiąc: żyła złota. I pewnie zrobiłby na tym majątek... ale był już rok 1990, w Polsce zawalił się socjalizm. Można było zatem wrócić do kraju i pracować dla jego dobra, prawda? Uhonorowany przez władze RP tytułem „doradcy do spraw informatyki” zaczął rozkręcać produkcję Pen-Readera (oraz przy okazji kas fiskalnych). Na to jednak potrzebne były pieniądze. I to duże. By je zdobyć, Jacek Karpiński zastawił wszystko, co miał (czyli dom). Ale to nadal było za mało.

Niestety, co jest dość typowe w tej branży, był znacznie lepszym konstruktorem niż biznesmenem. W efekcie Karpiński wszedł w układy z dość nieciekawymi ludźmi, a do tego zapewne niezbyt uważnie czytał wydrukowane małą czcionką warunki umowy kredytowej. Skutek? Gdy produkcja Pen-Readera zaczęła się rozkręcać, bank... odmówił wypłacenia kolejnej transzy kredytu. A wspólnicy się wypięli. I tak Jacek Karpiński został na lodzie – bez domu (przejętego przez bank za niespłacenie pierwszej raty) i z masą długów, które przez wiele lat oddawał z emerytury. Wszystko naturalnie w majestacie prawa i zgodnie z przepisami.

Zrujnowany konstruktor dorabiał sobie, projektując witryny internetowe, ale ciągle nie tracił ducha i nie składał broni – zaprojektował specjalny skaner dla audytorów finansowych oraz rozpoczął pracę nad technologią rozpoznawania mowy przez komputer. Powoli zaczął wychodzić na prostą (spłacił długi, dorobił się mieszkania). Niestety, ciężka choroba pokrzyżowała mu plany. Jacek Karpiński zmarł w lutym 2010 roku.

Świnie i człowiek

Majątek Kudelskiego szacowany jest obecnie na 200 mln dolarów. Gdyby Jacek Karpiński poszedł jego drogą, byłby zapewne równie bogaty. Ale był nieuleczalnym patriotą. Polska – i ta socjalistyczna, i ta kapitalistyczna – odpłaciła mu się podobnie: bezdusznością i podłym cwaniactwem. Świnie wygrały z człowiekiem.


Jacek Karpiński u schyłku życia.


Kontrowersje

Aby jednak tekst ten nie był jedną wielką laurką, wspomnieć należy, że Jacek Karpiński w latach 60. XX wieku został zwerbowany przez polski wywiad (sekcja wywiadu przemysłowego) i jako „Jacek” oraz „Stanisław” dostarczał rozmaitych informacji dotyczących urządzeń, z którymi miał styczność poza granicami Polski, za co otrzymywał dość sowite wynagrodzenie. Dodać należy, że po kilku latach rozczarowana jego raportami bezpieka (Karpiński stanowczo odmawiał donoszenia na ludzi, koncentrując się tylko na technikaliach) praktycznie zrezygnowała ze współpracy. Stąd zablokowanie mu paszportu mogło być rodzajem kary dla krnąbrnego naukowca.

Wspomnieć też należy o trudnym charakterze Karpińskiego, który lubił sobie przypisywać sukcesy ludzi, z którymi współpracował, a mających odmienne od niego zdanie traktował „z buta” i, delikatnie ujmując, mało parlamentarnie, czym zniechęcał do siebie współpracowników. Był też przeświadczony, że wszyscy spiskują przeciwko niemu i, zazdrośni o jego sławę, rzucają mu kłody pod nogi. Zdaniem jednego z długoletnich znajomych Karpińskiego: „Był znakomitym konstruktorem – nie znam innych tak wielkich konstruktorów komputerów – i beznadziejnym menadżerem. Nie nadawał się zupełnie na organizatora, na szefa zespołu. Jako technik był znakomity, jako człowiek był fajny. Ale miał zbyt bujną wyobraźnię i nie umiał jej włożyć w żadne ramy, nie mieścił się w nich, nie potrafił się wcisnąć. Nie był uporządkowany w działaniu, raczej porywczy. Jak on coś pomyślał, to wiadomo, że to było najlepsze. Miał zdecydowane zdanie, którego się nie bał wypowiedzieć, a to zwykle psuło mu opinię. Był otwarty i szczery – i niestety często się narażał”.


Czytaj dalej

Redaktor
Smuggler

Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.

Profil
Wpisów253

Obserwujących52

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze