„Szczury: Opowieść ze świata Wiedźmina” – recenzja filmu. Tutaj przyda się deratyzacja

„Szczury: Opowieść ze świata Wiedźmina” – recenzja filmu. Tutaj przyda się deratyzacja
fot. Netflix
Avatar photo
Agnieszka "AgaMich" Michalska
„Szczury” to kolejny spin-off Netfliksowego „Wiedźmina”, który spokojnie można było zakopać i udawać, że go nie ma. Niestety postanowiono cichaczem wypuścić film równocześnie z premierą czwartego sezonu. A ja to „dzieło” obejrzałam, abyście wy nie musieli.

Na początek wyjaśnię, dlaczego platforma sugeruje seans tej produkcji dopiero po zapoznaniu się z najnowszymi przygodami Geralta, mimo że mamy tu do czynienia z retrospekcjami. Otóż wszystko sprowadza się do sceny otwierającej, która tak naprawdę jest spoilerem do ósmego odcinka czwartego sezonu i… niczego nie wnosi do całej produkcji. Pojawia się jednak Ciri (Freya Allan), więc jedno nawiązanie do głównej serii odhaczone i możemy przejść do właściwej historii.

Cała fabuła sprowadza się do nieudolnego wytłumaczenia widzom, jak formowała się tytułowa banda, oraz zaprezentowania jej najzuchwalszego skoku. Nie spodziewajcie się jednak przygód rodem z „Dungeons & Dragons: Złodziejskiego honoru”, a raczej szybkiego wyjaśnienia, kto jest kim, zatrudnienia żula… przepraszam, wiedźmina – i przechodzimy do akcji. Celem brawurowego napadu Szczurów staje się nowa arena walk Dominika Houvenaghela, a raczej skarbiec pod nią, który oprócz złota skrywa także potwora.

fot. Netflix

Opowieść totalnie bez znaczenia 

Naprawdę nie mam za wiele do powiedzenia o tytułowych Szczurach. Nawet scenariusz nie stara się zgłębiać ich przeszłości – wszystko zostaje zamknięte dosłownie w jednym zdaniu. Czuć w kilku momentach, że historia jest wycięta z większego obrazka i wielu postaciom brakuje czasu oraz miejsca, aby solidnie wybrzmieć fabularnie. Swoje pięć minut dostaje wyłącznie Mistle (Christelle Elwin), ale to wszystko na potrzeby finałowych sekwencji, które można podsumować pytaniem retorycznym: „No kto by pomyślał?”. Ucieszyłam się za to na widok Dolpha Lundgrena w roli wiedźmina ze Szkoły Kota (zgadza się, to ten z „Sezonu burz”), lecz sceny jego trzeźwienia oglądało się z trudem.

Na tle wszystkich bohaterów wyróżnia się jedna postać – Leo Bonhart (Sharlto Copley). I paradoksalnie nie gości na ekranie najdłużej, ale gdy już to robi, z marszu kradnie cały show, przyćmiewając nawet samych protagonistów. Zastanawiam się, czy to zasługa znakomitego aktorstwa, czy wina tragicznego scenariusza, w którym łowca nagród z zacięciem do tortur i zabijania posiada najwięcej głębi narracyjnej. Stawiam na to drugie.

fot. Netfflix

Produkcja w miarę poprawna, ale brakuje w niej duszy

Po „Szczurach” widać, że filmowcy zaczęli nieco nadrabiać braki w scenografii czy ubiorze swoich bohaterów. Trzeci sezon „Wiedźmina” był solidnie wyśmiewany za sztuczne, wręcz paskudne plany zdjęciowe, ale tutaj postawiono na bliższe ujęcia, dzięki czemu dużo łatwiej o kompozycję kadru. I zdecydowanie działa to na korzyść produkcji – nie tylko pozwala ukryć pewne niedociągnięcia, lecz także umożliwia dodanie sporej liczby detali w poszczególnych scenach. Sami bohaterowie zrezygnowali z ubierania się w sieciówce na rzecz bardziej stonowanych i pasujących ciuchów.

Tyle że wciąż nie jest to wybitny poziom, po prostu „zjadliwy”, niekłujący tak, jak stylówki Yennefer. Praca kamery również działa – dominują statyczne ujęcia, mające prezentować klarownie akcję. W trakcie walk pozwolono sobie na odrobinę swobody i dynamizmu w tym zakresie, ale nie na tyle, aby zaburzyć całość. Nie mogło też zabraknąć motywu nieszczęśliwej miłości i frazesów o tym, „jak ciężko pogodzić się ze stratą”. Owszem, to uniwersalne tematy, lecz tutaj podane zostały w tak ckliwy i leniwy sposób, że jako widz po prostu ziewamy, słuchając kolejnych płaskich dialogów.

Paradoksalnie „Szczury” to dotychczas „najlepszy” projekt poboczny związany z uniwersum Wiedźmina w wykonaniu Netfliksa. Tyle że poprzeczka była ustawiona dość nisko – po takich produkcjach jak „Rodowód krwi” czy średnio udana „Zmora Wilka”. Jako jedyny w miarę sensownie wpasowuje się w ogólne założenia narracji i próbuje (choć nieudolnie) wypełnić pewne luki fabularne, zamiast dorzucać kolejne wybitnie niepotrzebne wątki.

fot. Netflix

Produkcyjny koszmar bandy złodziejaszków

Już nie będę wracać do tego, jaką drogę przebyły „Szczury”, zanim zadebiutowały. Może gdyby bohaterowie mieli więcej czasu na rozwinięcie swoich historii, wyszedłby z tego naprawdę ciekawy serial przygodowy. A tak trudno mi stwierdzić, co ta opowieść miała wnieść do uniwersum.

Widać, że twórcy próbowali uczynić tytułowych bohaterów bardziej sympatycznymi i sprawić, by widz przejął się ich losem. Może by to zadziałało, gdybyśmy poznali ich dużo wcześniej niż dopiero po czwartym sezonie. Efekt jest taki, że trudno się nimi w ogóle zainteresować. W półtorej godziny nie da się zrozumieć ich motywacji ani zbudować więzi, więc całość przypomina raczej streszczenie wstępu do większej historii, a przecież to tylko retrospekcje.

PODSUMOWANIE: „Szczury: Opowieść ze świata Wiedźmina” to niepotrzebny, ale zjadliwy film do puszczenia gdzieś w tle.

OCENA: 4