„Predator: Strefa zagrożenia” to całkiem zabawna przygoda wzbogacająca serię, ale nie obyło się bez ofiar [RECENZJA]
Wiecie, w świecie rządzonym przez wyrachowane korporacje i zamieszkanym przez niewiele mniej krwiożercze gatunki osadzenie Predatora w pozytywnej albo chociaż antybohaterskiej roli nie jest jakąś dużą sztuką. I tym tropem poszedł Dan Trachtenberg ze swoją nową interpretacją kosmicznego drapieżnika w „Strefie zagrożenia”. Obraz otrzymał „oburzającą” kategorię PG-13, lecz rasa Yautja zachowała brutalny, plemienny charakter. To trochę inny film niż niedościgniony „Predator” Johna McTiernana i może tej konkretnej magii, tej dzikości i drapieżności już nie da się odtworzyć (opisane w horrorowym wydaniu CD-Action), ale na tym poważne problemy dzieła Trachtenberga się kończą.
Trochę „Diuny”, trochę „Shreka”…
Dek to młody Yautja, parias i słabeusz w oczach ojca i większości plemienia. Do tego stopnia, że gdy nasz bohater sparinguje z bratem, tatuś wpada z wizytą i przypomina, że wybrakowane ogniwo (pewnie chodzi o mniejszy wzrost i niewystarczającą tężyznę fizyczną) trzeba odciąć od reszty łańcucha.
Spotkanie kończy się tragicznie, a młody łowca zostaje zmuszony do ucieczki. Ląduje na pewnej planecie z postanowieniem złapania wyjątkowej zwierzyny i udowodnienia, że jest godzien. Jego drogi krzyżują się z porzuconą, pozbawioną nóg, ale za to pełną entuzjazmu androidką Thią (świetnie grająca ciekawą świata „szczebiotkę” Elle Fanning). Aż ciśnie się na usta cytat ze „Shreka 2”: „(…) dwóch wiernych przyjaciół i podróż pełna przygód!”. I w sumie będzie pasować. Za jedną z głównych atrakcji robi dynamika relacji dwóch pokrzywionych jednostek: plemiennego odszczepieńca i korporacyjnego produktu.

Gdzieś w tle przygodowo-survivalowej rozpierduchy ładnie wybrzmiewa więc wątek tego, jak na bohaterów wpływa wgrany za młodu „program” i jaką płacą za to cenę. Jasne, to kwestia drugorzędna w takim filmidle, ale jednocześnie stanowiąca jego integralną część, dodająca całej historii wagi, sprawiająca, że coś tak prostego staje się opowieścią o czymś. O czymś przyrządzonym zgodnie z prawidłami bazowej, hollywoodzkiej sztuki, ale w bardzo dobrych, rozrywkowych proporcjach.
Tak naprawdę jedyny zgrzyt występuje na wstępie. Zawiązanie akcji ogląda się trochę jak początek Predatorskiej odpowiedzi na „Diunę”: witają nas monumentalne i surowe krajobrazy, w tle przygrywa nadająca ciężar muzyka w stylu The Hu, jest dramatycznie, emocjonalnie, dzieje się tragedia sugerująca brutalny i mroczny ton filmu. Nowe otwarcie na łowieckiej planecie obraca konwencję filmu i przerabia historię na dosyć sztampowy buddy movie: zabawny, rozbrykany i pyskaty.
…ale jednak „Predator”
Można by na to narzekać, gdyby nie fakt, że całość cholernie dobrze wykonano. Jasne, ton staje się lżejszy i bliższy temu, co potrafi zrobić James Gunn z opowieścią o odszczepieńcach, ale „Strefa zagrożenie” zachowuje trochę tej surowości – przynajmniej na poziomie „Prey” i „Predators” – czyli wypada pod tym względem nieźle. Kurczę, Trachtenberg obszedł nawet ograniczenie PG-13. Nie dajcie sobie wmówić, że to „łagodny” „Predator”. Wprawdzie to nie ludzkie kończyny i jucha latają w powietrzu, ale na brak przemocy i widowiskowego rozcinania istot żywych nie można tu narzekać. Tak, to dalej dosyć brutalne kino. Po prostu w inny, sprytny i komercyjny sposób. To już nie krwisty stek McTiernana, ale jak najbardziej soczysty hamburger z dodatkowym boczkiem.
Przedzieranie się przez krainę, w której niemal wszystko, nawet trawa, chce zabić bohaterów, zostało zrównoważone całkiem niezłym poczuciem humoru. Takie sytuacje najczęściej nakręca Thia uzbrojona we wdzięk i komediowe wyczucie świetnej aktorki, ale scenarzyści pozwolili Dekowi spuentować część tych wrzutek w pięknie barbarzyńskim i prostolinijnym stylu.
Nasz młody, wybrakowany Yautja generalnie stanowi ciekawą postać, choć w gruncie rzeczy bardzo prostą. Z jednej strony do ostatniej minuty zachowuje barbarzyńsko-łowczą naturę mimo typowego dla przebiegu takich filmów przewartościowania poglądów. Osłabienie go względem innych przedstawicieli gatunku zaś – wbrew obiegowym, internetowym opiniom – to nie jakiś zabieg ideologiczny, tylko podstawa scenopisarstwa. W centrum wydarzeń zazwyczaj wpuszcza się bohatera, który ma pod górkę i dysponuje jakąś ciekawą właściwością (to jednak świetnie wyszkolony Predator), ale jednocześnie posiada cechy ciągnące go w dół. Oczywiście od tej reguły zdarzają się udane wyjątki (np. John Wick), ale to specyficzne konstrukcje, a takie schematy jak te zastosowane w „Strefie zagrożenia” pomagają wprowadzać widza w obce światy gładko i z perspektywy kogoś, z kim można się względnie utożsamiać. Trachtenbergowi ta sztuka się udała. Co więcej, łagodniejszy design Deka też ma spory sens w kontekście całości.

Mała wielka zmiana
Reżyser zaserwował nam szybkie, przyjemne danie, w którym nie znajdziemy ani grama zbędnego tłuszczu – tutaj ciągle coś się dzieje i choć koneserzy pierwszego „Predatora” będą wybrzydzać, że to za lekko, to jednak wszystko tu działa i współgra. Ma sens. Wątki ładnie na siebie zachodzą, akcja prezentuje się widowiskowo i z pazurem. Dostaliśmy sporo pięknie nakręconych scen i porządne efekty specjalne wsparte świetnym, mięsistym udźwiękowieniem. Czujemy te emocje, co trzeba.
Kurczę, reżyserowi i ekipie udało się nawet nie odrzeć Predatora z resztki otaczającego łowcę mistycyzmu. Jasne, poznajemy perspektywę Yautja i zręby filozofii napędzającej tę kulturę, ale raz, że to nic nowego (przez ostatnie 40 lat dostaliśmy tonę komiksów, gier i innych źródeł pogłębiających lore), a dwa – akcja dosyć szybko przenosi się na neutralny grunt.
Wszystkie te cechy składają się na niezwykle przyjemny seans, na przygodowego akcyjniaka z echem dawnej dzikości, nawet jeśli siedzącym w tylnych rzędach. A fakt, że tym razem głównym bohaterem zostaje straszydło z pierwowzoru, to raczej mały krok dla kina, ale całkiem spory dla serii. Czy na dłuższą metę będzie to dobry kierunek, czas pokaże, ale póki co – działa.
PODSUMOWANIE: „Predator: Strefa zagrożenia” skręca w stronę przygodowo-survivalowego SF, a historia z perspektywy tytułowego drapieżnika ożywia serię. Weterani i fanatycy pierwszych odsłon mogą być nieco zawiedzeni, ale „Badlands” to porządna rozrywka.
Ocena: 8/10

