Soulsy już były. Teraz czas na polskiego… kingslike’a! Recenzja Verho – Curse of Faces

Soulsy już były. Teraz czas na polskiego… kingslike’a! Recenzja Verho – Curse of Faces
Avatar photo
Daniel "Zhabi" Szczepankiewicz
Przedpotopowa grafika, zabójcza klątwa, nieprzyjazny świat pełen mroku. Niepozorne Verho zabiera gracza w nostalgiczną podróż. Czy stoi o własnych siłach mimo współczesnych przeciwności?

Zanim nastały złote czasy soulsów, studio FromSoftware, inspirując się pewną serią, stworzyło dzieło, które możemy uznać za pradziada gatunku – mroczny, klimatyczny, ciężki i piekielnie wymagający King’s Field z 1994 roku. Tytuł raczej nieznany na rodzimym rynku i popadający w coraz większe zapomnienie odkąd minęła epoka klasycznych dungeon crawlerów. Na szczęście w ostatnich latach tego typu produkcje przeżywają swój renesans, twórcy zaś coraz częściej szukają natchnienia w grach retro, czego wynikiem jest powoli rodzący się gatunek kingslike. Wśród czerpiących z klasyki developerów znajduje się studio Kasur Games. Jego członków mogliście spotkać na naszym tegorocznym CD-Action Expo (nawiasem mówiąc, nadal ciepło je wspominamy!).

Verho – Curse of Faces

Nowa jakość w znanym stylu

Verho – Curse of Faces wprowadza nas w świat, nad którym od 600 lat ciąży tajemnicza, śmiertelna klątwa. Musiały minąć aż trzy wieki, nim pewien człowiek odkrył, że uaktywnia się ona pod wpływem spojrzenia na czyjąś twarz. Każdy, kto przetrwał, był więc zmuszony skrywać swe lico pod maską. Społeczności się odbudowały, powstały nowe kultury, ale nigdy nie zaprzestano prób zdjęcia czaru. Wyruszamy zatem do Yariv, miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. 

Verho – Curse of Faces

Historia zostawia mnóstwo niedopowiedzeń, a odkrycie każdej zagadki w grze wymaga więcej niż jednego przejścia. Brzmi soulsowo, lecz już na wstępie dostrzegłem pewne mankamenty narracji. W intrze pojawia się znaczący błąd w sposobie prowadzenia opowieści, rażący coraz bardziej z każdym… kolejnym… wykorzystanym… wielokropkiem. Może się czepiam, ale naruszenie zasady „show, don’t tell” (zwłaszcza gdy inspirację stanowią gry studia FromSoftware) to niemały grzech. Zastanawiało mnie, jak – i czy w ogóle – problem zostanie naprawiony. Rozwiązanie wielu tajemnic okazało się niemniej naprawdę ciekawe. Już chciałem rozgrzeszać winnego, kiedy pojawiły się kolejne narracyjne potknięcia. Biorąc jednak pod uwagę, że jest to scenopisarki debiut, całościowo historia wypada naprawdę nieźle.

Ekspozycja, eliminacja, eksploracja

Po krótkim wprowadzeniu gra bez pardonu wpycha nas w nieznane. Niczym Alicja w Krainie Czarów wczołgujemy się maleńkim tunelem do obcej, dzikiej krainy. Powrotu nie ma. Łapiemy za złamany miecz i poinstruowani przez pierwszego napotkanego żartownisia kierujemy się do Bezimiennej Osady. To niejedyne nawiązanie do Gothica – poczucie bycia zrzuconym pod magiczną barierę towarzyszy nam nieustannie. Surowość i brutalność świata Verho budują wspaniałą atmosferę. Postacie niezależne mają swoje cele – czasem pomogą, innym razem wbiją nóż w plecy. Sprawiają przy tym wrażenie bardzo aktywnych, żywych, a indywidualne motywacje dodają im głębi. Część napotkanych enpeców uratujemy, pozostałych będziemy zmuszeni naprostować.

Verho – Curse of Faces

Gracz musi się w tym wszystkim odnaleźć. Jeśli nie umie walczyć – szybko się nauczy. System starć łączy i rozwija mechaniki znane z dwóch tytułów: Shadow Tower Abyss oraz Lunacid (polecam!). Jest przyjemny, nieco wymagający i naprawdę satysfakcjonujący. Wprawdzie na późniejszym etapie przeciwnicy zaczynają się powtarzać, aczkolwiek nie irytuje to szczególnie. Do świata Verho chce się wracać, by po prostu powalczyć. Jako amator soulsów muszę niemniej przyznać, że gra wydaje się nieco zbyt prosta nawet dla mnie. Pojedynki z bossami sprawiają frajdę, ale przez hojną inwestycję w siłę mój awatar stał się młotem na pomniejszych wrogów.

Lokacje przygotowano z należytą starannością, wobec czego każda ma swój unikalny charakter. Zauważyć można to zwłaszcza wówczas, gdy odwiedzamy pewne miejsca po raz pierwszy i widzimy wpatrzone w nas fioletowe ślepia, majaczący w oddali Mur lub bramę stołecznego miasta. Tym większy żal budzą korytarze, których nie dano nam zwiedzić w pełni. Przez chwilę człowiek łudził się, że odkryje alternatywne przejścia albo struktura eksploracji świata okaże się mniej liniowa, ale nic z tego. Znajdą się co prawda ze dwa rozgałęzienia wędrówki, a nawet obszar poboczny, lecz ów w dość specyficzny sposób „podąża” ruchem bohatera, czym przyprawia nas o zawrót głowy. Niewątpliwą zaletę stanowi natomiast czas przygody – nie trwa ani za długo, ani za krótko i zapewnia od 8 do 12 godzin solidnej, ciekawej rozgrywki.

Verho – Curse of Faces

Upchane pod korek

W Verho nie sposób się nudzić. Ta gra to jeden wielki easter egg. Tytuł naszpikowano smaczkami: od prostych znajdziek, przez odniesienia do innych produkcji, po nawiązania do soulsowych twórców internetowych (Majuular mentioned!). Pojawia się oczywiście symbol gatunku, Moonlight (Great)sword. Kasur Games nie ukrywa swoich inspiracji, a przy tym nie popada w bezczelne kopiowanie. Gra zawsze dorzuca coś od siebie. Korzystając z okazji, o ciekawostkach z Soulsów możecie poczytać w naszym numerze poświęconym ikonicznej serii studia FromSoftware. 

Na uznanie zasługuje bogactwo rozrzuconego po świecie sprzętu. Każdy obiekt w wyposażeniu ma naturalnie swoją historię, stanowiącą element większej i ambitnej światotwórczej układanki. Minus natomiast muszę postawić za interfejs ekwipunku. Zjeżdżanie na sam dół niemożliwej do błyskawicznego przewinięcia listy, aby chwycić za kuszę, bywało pod koniec gry katorgą, jakby produkcja karała gracza za przetrzymywanie zbyt wielu przedmiotów.

Verho – Curse of Faces

Verho to tytuł niezwykle klimatyczny. Tak, wygląda kanciasto. Złośliwi powiedzą, że jak Minecraft. Tym bardziej więc należą się gratulacje za stworzenie tak nastrojowych lokacji. Świątynia, stolica, cmentarz – surowa grafika pasuje do tych miejsc idealnie. Obce zachowania nowych przeciwników wzbudzają zaś niepokój, bo nie wiadomo, który wróg tylko patrzy, a który przygotowuje się do ataku. 

Wisienką na torcie jest ścieżka dźwiękowa. Nie zliczę, ile razy podczas tej krótkiej przygody rozpływałem się nad niesamowicie wciągającą, melancholijną muzyką Valentino Cerviniego. Z jego utworów biją nostalgia i żal, dzięki czemu kawałki doskonale podkreślają opowiadaną środowiskowo historię czy dramaturgię pojedynków z bossami. Jeżeli podczas finałowego starcia gracz czuje, że właśnie toczy walkę o odkupienie i losy świata, to m.in. za sprawą soundtracku, który towarzyszy nam zresztą od samego początku.

Verho – Curse of Faces

Jak się gra w „pierwszoosobowe Soulsy”? Dobrze?

Verho uważam za świetny hommage dla gatunku, w pełni zasługujący na miano kingslike’a. To list miłosny napisany przez prawdziwych fanów i choć widać w nim drobne błędy, pozostawia po sobie dobre wrażenie. Tytuł na pewno warto polecić fanom wszelkich dungeon crawlerów oraz Soulsów, zwłaszcza jeśli nie przeszkadza im styl retro. Zainteresowani mogą zresztą zacząć od dema, z którego zapis da się przenieść później do pełnej wersji gry. Ja tymczasem życzę ekipie z Kasur Games powodzenia i liczę, że wszelkie niedociągnięcia wynikające z braku doświadczenia zostaną poprawione w kolejnych produkcjach.

Ocena: 8

PODSUMOWANIE: Skierowany przede wszystkim do fanów gatunku Verho – Curse of Faces to projekt bardziej niż udany. Nawet pomimo niedociągnięć pokazuje, że skromniejsze gry potrafią pod pewnymi względami przebić wysokobudżetowe produkcje AAA.


Plusy:

  • Świetni enpece (wężowy kowal oraz krasnolud „formujący” złoto <3)
  • Pełna tajemnic w fabuła
  • Satysfakcjonujący system walki 
  • Wciągająca eksploracja
  • Klimat, klimat, klimat. Muzyka!

Minusy:

  • O parę „somehow” w scenariuszu za dużo
  • Błędy w lokalizacji
  • Nieco za łatwa i liniowa
  • Słabe zarządzanie ekwipunkiem