rek

„Fantastyczna 4” obiecuje lepszą przyszłość dla Marvela, nawet jeśli nie idealną [RECENZJA]

„Fantastyczna 4” obiecuje lepszą przyszłość dla Marvela, nawet jeśli nie idealną [RECENZJA]
"Eugeniusz Siekiera"
Podejść do aktorskich filmów o przygodach Fantastycznej Czwórki widzieliśmy już kilka i właściwie wszystkie okazały się nieudane. Nie były to jednak twory MCU, bo studio stosunkowo niedawno odzyskało prawa do tych postaci. Czy wprowadzenie kultowych bohaterów do kanonu to również nowe otwarcie dla samego Marvela?

Po części na pewno, bo „Pierwsze kroki” otwierają szóstą fazę i dają cień nadziei na poprawę ogólnej kondycji disneyowskiego molocha. Już „Thunderbolts*” zwiastowało wyczekiwane i potrzebne zmiany, choć wizualnie był to film dość skromny, o zaskakująco przygaszonych kolorach. „Fantastyczna 4” jest w tym względzie jego całkowitym przeciwieństwem.

Do czterech razy sztuka

Dla ludzi pogubionych w poplątanym multiwersum (lub po prostu nieśledzących go) za niewątpliwy plus należy podać fakt, że nie trzeba znać dziesięciu wcześniejszych filmów i pięciu seriali, żeby połapać się kto jest kim. To historia całkowicie niezależna i autonomiczna z tej prostej przyczyny, że rozgrywa się na Ziemi-828, a więc w świecie, w którym nie istnieją poznani wcześniej herosi. Sławę, blask i splendor zarezerwowano wyłącznie dla tytułowej czwórki.

Są nimi Reed Richards, czyli Pan Fantastyczny (Pedro Pascal), jego żona Sue Storm aka Niewidzialna kobieta (Vanessa Kirby) – chemia między nimi momentami rozsadza ekran – ale świetnie wypada również brat dziewczyny, Johnny Storm, znany jako Ludzka Pochodnia (Joseph Quinn). Najmniej czasu antenowego otrzymał przyjaciel Reeda, Ben Grimm alias Stwór (Ebon Moss-Bachrach); to postać o najmniej wykorzystanym potencjale. Cała czwórka to wybitni naukowcy i astronauci, ale przed laty w trakcie misji zostali wystawieni na nieznane promieniowanie, przez co ich DNA zostało zmodyfikowane. Wrócili na Ziemię odmienieni, dysponując zestawem unikalnych mocy i tak zaczęła się ich przygoda w roli obrońców ludzkości.

fot. Marvel

Choć podtytuł filmu mówi o pierwszych krokach, te zostały zawarte w kilkuminutowej retrospekcji, gdzie widzimy, jak bohaterowie mocują się z dziwacznymi przeciwnikami, zażegnując waśnie i spory. Owe krótkie wstawki nie budują żadnej większej historii, służą wyłącznie jako wprowadzenie nas w świat, w którym doktor Reed wraz z trójką najbliższych mu osób walczą z występkiem, korzystając z inteligencji i swych niebywałych talentów.

Marvel rodzinny

Właściwa opowieść zaczyna się cztery lata później. Fantastyczna 4 jest wszędzie – w telewizji i reklamach, w kreskówkach, na plakatach i ustach wszystkich. Jako że Ziemią nie wstrząsają żadne większe konflikty, Reed i Sue wiodą relatywnie spokojne życie; on pracuje nad technologią teleportacji, ona udziela się aktywnie w sferze polityczno-gospodarczej. No i rzecz najważniejsza – spodziewają się dziecka, bo temat rodzicielstwa wybrzmiewa w nowym widowisku Marvela szczególnie silnie.

Rodzicielstwo i rodzina. Na tym fundamencie zbudowano główną oś fabuły, a fakt bliskiego pokrewieństwa jest zarazem największą siłą tytułowej drużyny. Nie moc rozciągania, latania czy niewidzialności, a właśnie więzy rodzinne, które pozwolą pokonać każdą przeciwność, stanąć w szranki z dowolnym złem. Nawet największym, o wymiarze kosmicznym. 

fot. Marvel

Spokój dream teamu zaburza przybycie Srebrnej Surferki (Julia Garner), będącej oczywiście heroldem niejakiego Galactusa (Ralph Ineson). To główni, a zarazem jedyni antagoniści w filmie. Cieszy mnie, że trafiło właśnie na tego przyjemniaczka, bo ciężko sobie wyobrazić większe wyzwanie dla bohaterów już w pierwszym filmie. Dobrze też, że nie zasypano naszych chwatów innymi zagrożeniami, bo już wygranie starcia z pożeraczem planet wydaje się być zadaniem z gatunku niemożliwych. Czy da się pokonać monstrum o niewyobrażalnej sile, istotę o tak gigantycznych rozmiarach, że uwiązaną na smyczy Godzillę mogłaby wyprowadzać na spacer niczym posłusznego psiaka?

Cóż, scenariusz nieco naiwnie udowadnia, że tak. Potrzebne jest zjednoczenie, no i rzecz jasna familia – z nią można absolutnie wszystko (czyżby scenarzyści byli fanami „Szybkich i wściekłych”?). Ale oprócz tego liczą się też technologia i błyskotliwe umysły, bo właśnie te aspekty przechylają szalę zwycięstwa na stronę ludzi. Supermoce przydają się, ale paradoksalnie najczęściej wtedy, gdy trzeba nawiać. Dopiero w samym finale niezwykłe talenty bohaterów dochodzą do głosu w trakcie walki.

Stylistyka jest wszystkim

Już na zwiastunach widzieliśmy, że „Fantastyczna 4” będzie niezwykle stylowym filmem. Retrofuturyzm wjeżdża na pełnej i nadaje obrazowi niepodrabialnego sznytu. To świat, w którym stare łączy się z nowym; dominują ciuchy i fryzury sprzed dekad, ale zaawansowanie technologiczne wybiega daleko w przyszłość. Z jednej strony mamy kineskopowe telewizory, z drugiej latające samochody i podróże międzygwiezdne.

fot. Marvel

Scenografia imponuje w skali mikro i makro – Nowy Jork w tej nieco kiczowatej stylistyce prezentuje się zjawiskowo, ale jeszcze lepiej wypadają zamknięte przestrzenie, momentami przypominające kadry z nieistniejącej ekranizacji kultowej kreskówki „Jetsonowie”. Zresztą kostiumy też wyglądają jak wyrwane z animacji, ale całość zaskakująco dobrze się spina. Imponuje również statek Galactusa, no i oczywiście on sam, szczególnie w finałowych sekwencjach. Powiem tak – miłośnicy kaijū mają czym nacieszyć oczy. To pierwszy Marvel od dawna, który nie musi się wstydzić CGI, a zarazem film tak fantastycznie kolorowy, że może sobie podać rękę z najnowszym „Supermanem”.

Największe zarzuty lądują zwyczajowo pod adresem fabuły. Szkoda, że kluczowe wątki w filmie potraktowano zbyt powierzchownie, a scenarzyści mniej więcej od połowy pędzą na skróty w siedmiomilowych butach. Gdy doktor Reed znajduje rozwiązanie kosmicznego problemu, skala przedsięwzięcia wydaje się niewyobrażalna, a całość powstaje na naszych oczach raptem w kilka tygodni (na ekranie są to minuty). Poza tym jest to widowisko nieco ckliwe (z tym nie mam problemu) oraz przewidywalne (z tym już mam), wciąż jednak warte polecenia. Po mocno nierównej piątej fazie MCU, znów pojawiła się nadzieja na powrót do dawnej formy.

[Block conversion error: rating]

Jedna odpowiedź do “„Fantastyczna 4” obiecuje lepszą przyszłość dla Marvela, nawet jeśli nie idealną [RECENZJA]”

  1. Zachęcony licznymi peanami poszedłem na F4 do Imaxa … i się zawiodłem.

    Wiedziałem, że to setne już Marvelowe origin story, ale liczyłem na nieco mniej ckliwą i mniej banalną przygodę. Kolorowe zwiastuny i plakaty przygotowały mnie na to, co nastąpiło, ale jednak trochę się jeszcze łudziłem.

    Nie czułem opisywanej tu chemii między bohaterami – Reed i Sue pewną iskrę między sobą prezentowali, ale już komediowy duet Johnny i Thing to dla mnie popłuczyny po wielu innych podobnych duetach, nie tylko z przepastnego katalogu MCU. Ten drugi z resztą irytował mnie strasznie swoim głosem – wielki, ceglany gość gadający głosem szczupłego faceta w średnim wieku brzmi strasznie sztucznie i „śmiesznie” w ten żenujący sposób. Działało to przy Korgu z Thora, ale tam Waititi robił sobie po prostu jaja, a Thing raczej jajcarską postacią nie jest.

    Galactus robi wrażenie skalą i prezencją, do tego został świetnie obsadzony (Ineson ze swoim basowym głosem to był strzał w dziesiątkę) ale ostatecznie zostaje sprowadzony do tępej Godzilli która idzie przez miasto i rozdeptuje budynki. Jeśli to miał być żyjący eony pożeracz światów, istota równa bogom, to dajcie spokój. Prędzej był równy niezdarnemu dziecku chodzącemu między klockowymi budynkami na dywanie.

    Efekty specjalne i scenografia w większości przypadków się udały, czasem nawet bardzo, choć jest np. scena gdy ekipa zajeżdża szybko swoim bolidem i ekspresowo z niego wysiada – wygląda to tak, jak w grach, w których nie ma animacji wsiadania i wysiadania z pojazdów. Muzyka jest i tyle – nawet nie pamiętam żadnego z motywów.

    Montaż w moim odczuciu miał dwubiegunówkę – raz dostajemy w ryj tik tokowym, szybkim rytmem, gdzie ujęcia trwają 1-2 sekundy, by za chwilę sceny wlekły się niemiłosiernie.

    Srebrnej Surfer mogłoby w tym filmie nie być i stracilibyśmy tylko kilka suchych żartów od Johnnego, jedną, ładną scenę pościgu przy gwieździe neutronowej, oraz ckliwe pitu-pitu pod koniec.

    To takie 5-6/10 – godzina i 50 min na nic nie robienie i wsunięcie kubełka popcornu. Nic nie stracicie jeśli zaczekacie do momentu wskoczenia F4 do katalogu Disney+

Dodaj komentarz