31.07.2011
8 Komentarze

Chantelise: A Tale of Two Sisters – recenzja

Chantelise: A Tale of Two Sisters – recenzja
Może i z jego tekstów ciężko to wywnioskować, ale Berlin uwielbia wszystko, co ma zbyt wielkie rysunkowe oczy i pochodzi z kraju wiśnią i sake płynącego. Ucieszył się więc widząc wydane na Steamie Chantelise: A Tale of Two Sisters i tupał nogami marudząc o recenzję. Co wynikło z tego spotkania?

W trakcie letniej wyprzedaży na Steamie stwierdziłem że potrzebuję jakiegoś japońskiego dziwadła, które całkowicie odbiega od typowych zachodnich kategorii postrzegania „zdrowego rozsądku”. Na szczęście przeceniono wtedy Recettear: An Item Shop’s Tale, które okazało się grą świetną i uzależniającą – trzeba było prowadzić w niej sklep z przeróżnymi przedmiotami i targować się o ceny. Było w tym więcej prostego symulatora ekonomicznego, niż gry akcji, a element tłuczenia potworów wyglądał jak typowe tibiopodobne cokolwiek, chociaż i tak lepsze i ciekawsze – a na pewno dużo bardziej egzotyczne – z powodu animkowo-mangowego stylu graficznego.

Zaświeciły mi się więc oczęta, kiedy zobaczyłem, że na Steamie można kupić kolejne przetłumaczone przez Carpe Fulgur dzieło EasyGameStation. „Następny japoński indie-geniusz!”, pomyślałem więc i z jęzorem na wierzchu zabrałem się za granie w Chantelise: A Tale of Two Sisters.

I niestety – o ile Recettear mógłbym spokojnie wystawić 8+/10 i polecić każdemu, z Chantelise sprawy mają się gorzej. Ciężko nawet jasno stwierdzić komu mógłbym to w ogóle polecić…

Chantelise to teoretycznie action-jRPG, które przypomina trochę kultowe klasyki z serii The Legend of Zelda na Nintendo 64 i miesza je z typowym button-masherem z naszych czasów, bo i głównie o bicie wrogów tutaj chodzi. Chociaż sama gra powstała w 2006 roku i jej dzieje w naszych rejonach etnicznych były niezwykle burzliwe, to wciąż może służyć za przykład tego, że prosta formuła tłuczenia wrogów jednym przyciskiem nigdy się nie nudzi. Grywalną postać obserwujemy zza jej pleców i biegając po świecie klikamy jeden przycisk, by atakować, drugi by czarować, trzeci by skakać i czwarty, by ewentualnie namierzać odpowiedniego przeciwnika, ale nie ma raczej powodu, by z tego korzystać.

I o ile bicie się należy do czynności monotonnych (ale przyjemnych), to czarowanie jest już bardziej skomplikowane. Do dyspozycji mamy bowiem wylatujące z wrogów różnokolorowe magiczne kamienie, które pozwalają na rzucanie zaklęć, a nawet łączenie ich w różne kombinacje. Żółty kamień przywołuje żelazną kulę kręcącą się wokół bohaterki, rzucenie dwóch kamieni jednocześnie tworzy magiczny pancerz. Można nawet pokombinować z kolorami i wtedy Chantelise zachowa się jak prymitywna Magicka, ale jednak magia i tak ma tutaj znaczenie drugorzędne.

Zdecydowanie nie jest to gra dla każdego, nie jest to nawet gra dla większości. Nie ma w sobie specyficznego uroku japońskiej gierki ekonomicznej, jakim mogło pochwalić się Recettear, a próbuje rekompensować to intensywną walką. Całość niestety opiera się przy tym na typowym, znanym z azjatyckich MMORPG, grindzie – Chantelise zmusza do powtarzania tych samych etapów w kółko, by przyfarmić golda i mieć jakiekolwiek szanse w starciu z trudniejszymi przeciwnikami.

Mechanika jest banalna, tym bardziej, że elementy RPG ograniczono w tej grze do minimum. Wszystkie zabawy ze statystykami opierają się na podmienianiu modyfikującego ilość obrażeń/obronę/etc. ekwipunku. W sklepach można kupić rękawice zwiększające obrażenia zadawane mieczem, magiczne laski, czy mikstury zwiększające ilość punktów życia. Tyle RPG jest w Chantelise, amen.

Niestety banalna jest też formuła rozgrywki: z miasta idziemy do jakiejś lokacji, która składa się z kilku „pięter”, przez które musimy się przebić, by móc walczyć z bossem. Zapętl. Gra pozwala na rozgrywanie dungeonów w trybach „story” i „practice”… I tu jest pewien problem. Żeby pchnąć historię dalej – trzeba grać w trybie „story”, a jeżeli przegracie z bossem – musicie zacząć od początku i przebić się przez poprzednie lokacje. Na początku należy wybić wszystkich wrogów, żeby otworzyć drzwi do następnych, ale na szczęście pozostają otwarte i przy wracaniu można już przebiegać przez komnaty migiem.

Problem w tym, że w Chantelise nie ma przedmiotów leczących, które można by trzymać w ekwipunku. Wszystkie lokacje należy więc przeskoczyć na jednym pasku zdrowia mając nadzieję, że któryś wróg wyrzuci z siebie kurczaka, albo tosta z jajkiem – to jedyna szansa na odzyskanie jakichkolwiek HP. Chantelise jest przez to TRUDNE, a przede wszystkim: monotonne i pełne grindu. Ma w sobie jednak ten sam urok, którym mogły szczycić się bardzo stare gry, czyli: „Co, JA cię nie przejdę? JA nie dam rady?” i za to należy ją pochwalić.

Sama walka jest przyjemna – jest typową siepaniną, do której przyzwyczaiły nas wszystkich takie rzeczy, jak God of War. Niestety nie jest nawet w połowie tak widowiskowa, bo i niestety widowiskowości po starej japońskiej grze ciężko się spodziewać – nie można przecież tłuc skaczących muchomorów, przerośniętych biedronkogąsienic i latających piranii całkowicie na poważnie. Jednak dzięki temu właśnie Chantelise jakkolwiek się broni – nie udaje, że jest produkcją utrzymaną w klimacie, do którego się przyzwyczailiśmy. Jest bajkowe, baśniowe i przede wszystkim: japońskie.

Zapomniałem was ostrzec: jeżeli macie alergię na wielkie oczy u postaci, którymi gracie – nie podchodźcie do tego. Nawet nie próbujcie.

Żeby Chantelise w ogóle miało u was szanse musicie spełnić kilka warunków. Trzeba lubić japońską estetykę, oraz płytkie siepaniny i infantylne historyjki o siostrach, klątwach i innych banalnych wynalazkach narrativum. Musicie też mieć w sobie trochę ambicjonalnego podejścia do wyników, żeby znaleźć jakąkolwiek motywację do przechodzenia tego samego etapu w kółko. Musicie mieć sporo tolerancji, ale jeżeli podejdziecie do Chantelise na spokojnie i nie będziecie zbyt wymagający – będziecie bawić się naprawdę dobrze przez kilkanaście ładnych godzin.

I dlatego też nie wystawiam na końcu żadnej oceny – nie można oceniać bowiem w naszych wspaniałych dziesiątkowych skalach gier sprzed pięciu lat, które dopiero teraz trafiły do masowej dystrybucji. Znacznie bardziej polecam zagrać najpierw w demo, które dostępne jest na Steamie i zastanowić się, czy jest to gra warta waszych pieniędzy. Jak dla mnie – 7 Euro to trochę za drogo, ale jeżeli trafi na jakąś wyprzedaż: zdecydowanie warto w to zainwestować.

8 odpowiedzi do “Chantelise: A Tale of Two Sisters – recenzja”

  1. Może i z jego tekstów ciężko to wywnioskować, ale Berlin uwielbia wszystko, co ma zbyt wielkie rysunkowe oczy i pochodzi z kraju wiśnią i sake płynącego. Ucieszył się więc widząc wydane na Steamie Chantelise: A Tale of Two Sisters i tupał nogami marudząc o recenzję. Co wynikło z tego spotkania?

  2. Przecena czyli 6 euro i 99 centów?? :]

  3. A co to za wynalazek 🙂 ???

  4. PrincessNue 31 lipca 2011 o 16:28

    Mi się osobiście gra podoba, ale również przyznam, że nie jest to zabawa mocno oryginalna – głównym funem jest bądź co bądź tłuczenie mobków, klimat i wideface. Nadzieją na bardziej urozmaiconą rozgrywkę od EGS, może być Territoire, ale ta gra chyba nawet w Japonii nie miała swojej premiery(a co mówić o tłumaczeniu).|Co do leczenia w Chantelise jeszcze: oprócz żarcia jeszcze można się leczyć magią po drugim dungu – grind blue stonów na szkieletach, to wydatna pomoc w przywracaniu hp przed boss fight.

  5. Ciężko było wystawić ocenę na samym końcu?

  6. Ja osobiście dostaję białej gorączki na widok wielkich oczu, więc nawet z kijem nie podejdę.

  7. Zobaczyłem na steamie i … standardowe jrpgowe slaszenie xD Ale fabuła o dwóch siostrzyczkach z klątwą…omg, so much anime 😀

  8. Tomaszek19914 3 sierpnia 2011 o 14:18

    Nigdy za wiele Anime i Mangi….. chociaż Tales of Vesperia fajniejsze….

Dodaj komentarz