[Magazyn kulturalny] Pearl Jam, Maczeta Zabija, Walking Dead, Powerwolf, Baśnie…

[Magazyn kulturalny] Pearl Jam, Maczeta Zabija, Walking Dead, Powerwolf, Baśnie…
Avatar photo
Łacinskie chóry i ostre gitary, prawda i fikcja, komedia i dokument - magazyn kulturalny zróżnicowany jak zawsze. Do tego okazało się, że "rozczytaliśmy" się na tyle, że część książek odpadła z obawy przed dysproporcją. Zapraszamy!

  • Czego słuchaliśmy
  • Co oglądaliśmy
  • Co czytaliśmy
  • PEARL JAM – LIGHTNING BOLT

    Mieliście nadzieję na to, że Pearl Jam – wzorem pozostałych tuzów wielkiej czwórki z Seattle – powróci do grunge’owych korzeni? O, takiego wała! Myśleliście, że zaoferuje tego samego, pozytywnego rock’n’rolla co przy okazji Backspacer? Gdzie tam! Co nie znaczy wcale, że jubileuszowy (bo dziesiąty) długograj Veddera i spółki jest dziełem nieudanym, przeciwnie – tylko potwierdza, że Perłowy Dżem słusznie cieszy się ogromną estymą. Chłopaki postawili na przekaz tyleż ponury, co koherentny – Getaway to świetny otwieracz, ale i pewna obietnica („but I found my place and it’s alright”) zapowiadająca kawał porządnego, hard-rockowego łojenia, wyraźnie przy tym (tak muzycznie, jak i lirycznie) agresywniejszego. W ucho wpada zwłaszcza punkowy Mind Your Manners, którego nie powstydziłyby się szarpidruty z Dead Kennedys, później bywa rozpaczliwie (My Father’s Son), ale druga część albumu jest odrobinę spokojniejsza. Nawet jeśli singlowe Sirens ma się zdaniem niżej podpisanego dość blado w stosunku do takiego Among the Weaves, jako całość Lightning Bolt to zróżnicowana, rockowa podróż i jeden z lepszych albumów w tym roku.

    [Papkin]

    POWERWOLF – BIBLE OF THE BEAST

    Przy okazji jednego z magazynów spowiadałem się wam z symfonicznego nałogu. Ale to nie jedyne uzależnienie, które nie chce mnie opuścić. Golenie przy Ice, Ice BabyWe’ve Got it Goin’ On wywołało reakcję zwrotną i każe co jakiś czas dostarczać uszom kiczu. W wielu wydaniach – czasem roztańczonych girlsbandów z dyżurną murzynką w składzie, innym razem pada na zabawnych w swej pseudomroczności powermetalowców. I tak pewnego wieczoru dostałem od kolegi maila o treści „Powerwolf, album Bible of the Beast, ogarnij”. Ogarnąłem.

    To, co jest najważniejsze w odbiorze albumu niemiecko-rumuńskiej ekipy, to dystans. Patrząc na barokowe tytuły w stylu Raise Your Fist, Evangelist czy We Take the Church by Storm nasze babcie dostałyby zawału, ale dla współczesnego słuchacza to nie problem. Teksty Powerwolf są tak bajecznie odrealnione, że słuchanie o zmartwychwstaniu przez erekcję po chorałach deklamujących łamaną łacinę jest lepsze od dowolnego kabaretu. Zwłaszcza, gdy zabiegi muzyczne z ostrzejszej rąbanki przechodzą w brzmienie niemal familijne. Bible of the Beast jest jak oglądanie polsatowskiego Herkulesa na studiach, jak gra w Surgeon Simulator, jak budowanie robota z drewnianych klocków po powrocie z pracy. Widzimy, że wiele rzeczy wygląda nie tak, że nie powinniśmy, ale to właśnie kaszana jest w całości najpiękniejsza.

    [Adzior]

    SLASH – SLASH

    Cylinder, burza czarnych loków, wystający z ust kiep(*) i wszystko jasne. Slash, pierwsza gitara Guns N’ Roses i Velvet Revolver to człowiek-instytucja, stąd aż dziw, że dopiero w 2010 zdecydował się nagrać album otwarcie solowy (wcześniej ukrywał się za nazwą Slash’s Snakepit). Największą siłą tego „debiutu” jest sam jego zamysł – Hudson zebrał znajomych wyjców, wspólnie napisali i zarejestrowali kilkanaście numerów utrzymanych w przeróżnych tempach i estetykach. Każdy z muzycznych gości wyraźnie zaznaczył swoją obecność – zarejestrowany z Lemmym Doctor Alibi spokojnie mógłby się znaleźć na albumie Motorhead, Ozzy dołożył zaś do pieca tworząc na potrzeby Crucify the Dead tekst, który spokojnie można odnieść do trwającego trzy dekady konfliktu na linii Slash-Rose. Zaletą albumu jest to, że każdy znajdzie na nim coś dla siebie, słabostką – że jak już znajdzie, to ograniczy się tylko do tych kilku kawałków. Trzeba jednak oddać Hudsonowi, że kompozytorsko wciąż ma wiele ciekawego do powiedzenia, niekiedy potrafi też wydobyć z towarzyszących mu artystów coś zupełnie nowego (kto by pomyślał, że Fergie potrafi śpiewać rocka? Ba, że robi to fenomealnie!). Niektóre z eksperymentów nie są do końca udane (pościelowe Gotten z Adamem Levinem mogłoby w ogóle nie istnieć, nową wersję Paradise City psują wstawki Cypress Hill), ale to bardzo ciekawy miks wokali, nad którym niezmiennie górują wirtuozerskie popisy jednego z najbardziej znanych gitarzystów hard-rocka w historii.


    (*) już ponoć nie, bo wioślarz rozstał się z nałogiem

    [Papkin]

    MACZETA ZABIJA

    Rodriguez to reżyser nierówny i – niestety – znów trafił mu się słabszy okres. O ile pierwszy Maczeta nijak nie dorównywał też przecież flirtującemu z kinem klasy B Planet Terror, tak jego sequel nie dość, że uwarzono według niepokojąco podobnej receptury, to jeszcze poskąpiono na składnikach. Podobać się może obsada, w której znalazło się miejsce dla kilku dyżurnych performerów Teksańczyka (Banderas, Alba, Trejo), jak i figur dopiero w jego kinie debiutujących (Lady Gaga, Sheen. Swoją drogą pamiętacie jeszcze czasy, w których Charlie Sheen nie grał w każdym filmie Charliego Sheena?). To jednak raczej obraz kilku fajnych patentów niż kompetentne kino. Wciąż obecne są brutalne, choć mniej fantazyjne egzekucje, patetyczne dialogi i biusty, a kilka scen to wręcz kalki z poprzedniczki (łącznie z finałem, który gdyby miał się toczyć w pustynnej scenerii, ocierałby się o autoplagiat). Cieszy kilka mrugnięć okiem w kierunku rodriquezowych wiarusów (stringi a’la Od Zmierzchu do Świtu), brakuje natomiast jakiegoś spoiwa, czegoś, co zapełniłoby okresy nudy pomiędzy kolejnymi krakso-rzezio-rozpierduchami, a co sprawia, że Planet Terror jest dziełem tak zajmującym. Najjaśniejszy punkt seansu stanowi… trailer zapowiadający część trzecią. Zlepek kilku gagów sprawił, że kino zatrzęsło się od zdrowego rechotu. Filmowi ta trudna sztuka niestety się nie udała.

    [Papkin]

    NIEDOKOŃCZONY FILM

    Reżyser dokumentu Yael Hersonski włożył tytaniczną pracę, by jego przedstawienie getta warszawskiego jeszcze raz wywołało u odbiorców refleksję i mocniej wypaliło w pamięci zgłoski o holokauście. Sceny ukazane poprzez dosłowne cytaty filmów propagandowych III Rzeszy miały szokować i budzić podświadomy sprzeciw widza, a rozmowa z jednym z realizatorów dodatkowo uwiarygodniać przekaz.

    Problem w tym, że mimo wstrząsających widoków – i w związku z metodą, porażającej ich autentyczności – Niedokończony film nie wnosi absolutnie nic do dyskursu związanego z zagładą Żydów przez niemieckich okupantów. W ciągu ostatnich lat motyw holokaustu został tak dotkliwie przegryziony, przekształcony i po prostu ograny przez różnych twórców, że ucieczka od wtórności nie jest już możliwa. Tak, jak polska kultura nie nasyciła się jeszcze przeżuwaniem komunizmu mimo że prawie wszystko na jego temat powiedziała, tak żydowskie ofiary blitzkriegu powracają co jakiś czas i niosą ze sobą ten sam ładunek.

    Być może popkultura skrajności zaszczepiła we mnie promil znieczulicy, jednak gdy przy – trzeba przyznać – nowatorskiej formie Hersonski serwuje kolejną okazję do przyznania „współczujemy, pamiętamy”, jego wysiłek nie wywołuje zamierzonej reakcji. Podobnie, jak przestały ją wywoływać spoty organizacji charytatywnych, które smutnymi twarzami dzieci kilkadziesiąt razy dziennie komunikują mi, że jestem bez serca, jeśli nie dołożę im kilku groszy. Zamiast tego sprawiają wrażenie, że to nie ja mam problem z empatią, ale twórcy kampanii najwyraźniej mają go w sferze inwencji.

    I nie umniejszam autorowi filmu za to, że dotarł do pewnych osób i materiałów, że umiejętnie je zmontował i starał się rozruszać przy użyciu skostniałych form. Mam jednak żal, że moja świadomość problemu nie uległa zmianie, w związku z czym 88 minut przed ekranem nie było czasem rozwijającym.

    [Adzior]

    BYĆ JAK JOHN MALKOVICH

    Uczciwie wyznaję: nie rozumiem tego filmu. Motywacje bohaterów są naiwne, dialogi – dziwaczne, a sam pomysł kiczowaty. Mimo to surrealistyczne dzieło duetu Jonze & Kaufman ma w sobie wręcz hipnotyczny magnetyzm nie pozwalający odejść od monitora nawet celem przygotowania popcornu. Wyobraźcie sobie, że gdzieś na Manhattanie istnieje tunel prowadzący do głowy Johna Malkovicha – po wejściu weń widzimy świat jego oczyma przez piętnaście minut. Niezwykłe przejście odnajduje niespełniony lalkarz rozpaczliwie miotający się pomiędzy zafiksowaną na punkcie zwierząt żoną a seksowną koleżanką z pracy. To kino, które zaskakuje i w pierwszej, i w ostatniej minucie, a oniryzm niektórych sekwencji (sami zresztą zobaczcie co się dzieje, gdy we łbie Malkovicha rozbija się sam Malkovich), sporo ironii i dowcipnych twistów idzie pod rękę ze sprawną realizacją. Dodatkowy punkt za to, że obraz pokazuje inną twarz Cameron Diaz, znanej później głównie z głupawych komedii romantycznych i tragikomicznych prób walki z upływającym czasem.

    [Papkin]

    %pagebreak%

    IRIS CHANG – RZEŹ NANKINU

    Tytułowe wydarzenie coś wam mówi? Pewnie nie, tak samo jak większej części świata. Dokonana przez Japończyków masakra ludności chińskiej ciągle nie zaistniała w świadomości ludzi. Iris Chang, nieżyjąca już dokumentalistka pochodzenia chińskiego, za swój cel życiowy obrała szerzenie wiadomości o tej potwornej zbrodni. Gdy w 1937 wojska japońskie zdobyły Nankin, dawną stolicę Cesarstwa Chińskiego, rozpoczęła się krwawa orgia. Przez parę tygodni zginęło kilkaset tysięcy ludzi.

    Podczas hekatomby najeźdźcy wymyślali coraz to gorsze metody mordu. Organizowano zawody w ścinaniu głów, zakopywano żywcem, wysadzano granatami…Ogrom zbrodni, jaki opisała w swojej świetnej książce Iris Chang, jest niebywały. Polecam ją każdemu, kto chciałby dowiedzieć się więcej na temat wydarzenia, które jest skutecznie wyciszane przez Japończyków. Uwaga – lektura tylko dla ludzi o mocnych nerwach.

    [Faraon]

    JIRO TANIGUCHI – ODLEGŁA DZIELNICA

    Nakahara Hiroshi to typowy, 48-letni salary man: pracoholik, który wieczory spędza z kumplami w barze, bo żona go już nie kręci, a córki nie interesują. Pewnego dnia zbiegiem okoliczności trafia pod grób matki, gdzie zasypia, by obudzić się… w ciele 14-latka. Dostaje szansę po raz drugi przeżyć fragment swojej młodości – jak go wykorzysta, jakie nauki z niego wyciągnie?

    Na szczęście podróż w czasie jest w Odległej Dzielnicy tylko tłem; narzędziem, za pomocą którego autor przeprowadza czytelnika przez zajmującą historię Hiroshiego i sposób, w jaki radzi sobie z przeszłością. Nie kończy się żadnym „teraz wiem, co w życiu ważne”, nie próbuje wyciągać wniosków i pouczać. Niesamowicie obrazowo przedstawione wspomnienia bohatera odruchowo kojarzymy z własnymi – ich rolą jest poruszenie tematów, które dalej ciągniemy sami.

    400 stron czyta się jednym tchem, a 5 dych to w tym przypadku żadne pieniądze. I nie trzeba obawiać się słowa „manga” – w Odległej Dzielnicy nie ma ani półnagich nastolatek, ani mechów i supermocy. Jest lekko napisanym, ale poważnym tytułem, od którego mało który zachodni czytelnik się odbije.

    [Sab]

    BAŚNIE – NA WYGNANIU

    Z okazji wciąż przecież świeżej premiery The Wolf Among Us warto przypomnieć od kogo właściwie Telltale pozyskało licencję na paradowanie w wilczej skórze. Fables, czyli polskie Baśnie, to komiks, którego fabularne założenia moi znajomi zazwyczaj kwitują złośliwymi uśmieszkami, by po wypożyczeniu zmieszani prosić o kolejne tomy. Oto grupa postaci znanych wam z bajęd snutych przez mamę i Disneya została zaatakowana przez tajemniczego Adwersarza i wygnana ze swych królestw do naszego świata, gdzie osiedlili się w nowojorskiej dzielnicy Baśniogród. Sekretną społeczność utrzymują w kupie zastępca burmistrza Królewna Śnieżka i szeryf Bigby, znany również jako Wielki Zły Wilk. O ile seria rozbłysła przy okazji Folwarku Zwierzęcego (podobnego do orwellowskiego arcydzieła nie tylko tytularnie) Na Wygnaniu to wyjątkowo sprawny, komiksowy kryminał, z chandlerowskim bohaterem i błyskotliwą sceną salonową, której nie powstydziłby się Hercules Poirot. Pomiędzy domysłami co też stało się w mieszkaniu prawdopodobnie martwej Róży Czerwonej, debiut w udany sposób zarysowuje burzliwe stosunki pomiędzy Baśniowcami, pojawia się również wątek miłosny i nieco niegrzecznych akcentów. Uniwersum jest przy tym mniej mroczne niż w wizji Telltale i to zarówno pod względem kreski (wyraźnie płynniejszej), kolorystyki (w której nie dominują neonowe fiolety), jak i języka. Podobnie jak u twórców The Walking Deada zderzenie bajek ze współczesnymi realiami ujmuje niemal od razu. To doskonały start i gwarantuję, że kupując pierwszy z albumów niemal od razu zaczniecie odkładać złotówki na kolejny. A później – co tu dużo gadać – jest tylko lepiej!

    [Papkin]

    THE WALKING DEAD (TOMY 1-8)

    Tyle dobrego już słyszałem o The Walking Dead (wybaczcie, polski tytuł nie przechodzi mi przez gardło…), że postanowiłem sam sprawdzić, o co tyle szumu. Na razie „zaliczyłem” tylko 8 tomów komiksu z 18 wydanych w Polsce, ale śmiało mogę stwierdzić, że było warto. Przez pierwsze trzy fabuła rozwija się leniwie, a i dialogi nie porywają (choć może to być wina polskiego tłumaczenia), ale polecam się przemęczyć – bo później jest dużo lepiej.

    Historię The Walking Dead zna większość osób – wybucha epidemia, która zamienia ludzi w zombie. Na czele grupy ocalałych staje Rick Grimes, małomiasteczkowy policjant. Twórca komiksu Robert Kirkman chciał pokazać, w jaki sposób zmienia się człowiek w sytuacji ekstremalnej. I to mu się udało – Rick wyraźnie się zmienia, zmuszony jest podejmować działania, którymi normalnie by gardził. I nie tylko on – to nie zombie są największym zagrożeniem, a drugi człowiek, z którego, gdy upadają dotychczasowe prawa i zasady, wychodzi zwierzę. Aha – w tej historii niczego nie można być pewnym i nie warto przywiązywać się do postaci. Szybko giną.

    [Piotrek66]

    24 odpowiedzi do “[Magazyn kulturalny] Pearl Jam, Maczeta Zabija, Walking Dead, Powerwolf, Baśnie…”

    1. Niech ktoś inny robi ten magazyn kulturalny, bo ciągle ten sam gust muzyczny jest prezentowany. Chciałabym w KOŃCU przeczytać o czymś innym. Osobiście nie słucham tego co tu jest promowane, nie lubię i na zadaję się z osobami, które należą do tej subkultury metalowewj tzw. końskiej Darcie japy waaaawaaaawaaaaa i kręcenie łbem na wszystkie strony z grzywą, niczym atak padaczki. Poza tym czemu to służyć, skoro cały czas prezentowane są te same gatunki? Przydałaby się zmiana. CDA to nie jest jaki Metal Zone.

    2. Mnie osobiście dajesz właśnie znakomity powód, by dalej się tu udzielać. Ba – podciągnę to nawet pod działalność „misyjną”, bo też ludzi o tak wąskich muzycznych horyzontach trza uświadamiać. 25 lat, a patrzysz na rocka jak trzynastoletnia czytelniczka Bravo, no zlituj się…

    3. @Papkin Zgadzam się w pełni! Ema, powiedz mi, a co CI przeszkadza w słuchaczach rocka czy metalu? Bo jak na razie odnoszę wrażenie że masz po prostu uprzedzenia typowe dla Polski. Ja osobiście słucham głównie takiej muzyki, a jakoś nie przeszkadza mi obcowanie z ludźmi którzy słuchają hip-hopu. Wystarczy, ze każdy umie myśleć i będzie o czym gadać.

    4. Ema, powiedz, że trollujesz. Nie wiem, czy naprawdę jesteś taka nieogarnięta jeśli chodzi o gatunki muzyczne, ale na 3 opisane albumy JEDEN (przeliteruję: J-E-D-E-N) jest związany z metalem. A że filmy i książki tutaj zrecenzowane również nie drążą tego tematu, twój post można skwitować jednym słowem: ignorancja. Powerwolf jest ok, choć mógłby sobie znaleźć nowe teksty do publiczności, bo za 3. razem tak nie śmieszą jak za pierwszym. 😉 Slash to kaszana jakich mało, a PJ po słabych ocenach na RYM nie tykam.

    5. Zresztą, co mi tam, dodałem do wishlisty. 😉 Może 'kaszana’ na Slasha to było zbyt mocne słowo, jednak jak dla mnie album jest cholernie nudny, płytki i przewidywalny. Jest tyle lepszych zespołów rockowych (zarówno starych jak i młodych), że ten pseudobóg gitary nie ma dla mnie niczego do zaoferowania. Z tegorocznego hard rocku moim faworytem jest nieznane (jaki ze mnie hipster) Thunderbaum (są na Spotify np., kupiłem na itunes). A z bardziej znanych chociażby Clutch. Polecam i pozdrawiam.

    6. Papkin, jak bardzo ty się nie znasz na muzyce 😀

    7. Ja jestem fanem Maczety. Poszedłem na najnowszą i doskonale się bawiłem. Powiem więcej: popłakałem się ze śmiechu podczas 2 pierwszych minut. Owszem może nie każdemu się podobać ale każdy kto szedł na „Maczeta zabija” wiedział czego się spodziewać.

    8. Berlin – ciut lepiej od gitarzystki Patty, ale gdzie mnie maluczkiemu do Twojej wszechwiedzy i omnipotencji. 😉

    9. pseudorecenzja albumu PJ to jest jakiś śmiech.|Nędznej jakości tekst naszpikowany 'trudnymi’ wyrazami mającymi na celu chyba pogłaskać ego autora.|inb4 Backspacer to nie jest coś do czego można by cokolwiek porównywać, jeden z gorszych albumów tej grupy|inb4 dosłownie tłumacząc anglicyzmy i używając neologizmów nie stajesz się królem internetuW pełni zgadzam się z Berlinem. Pozdrawiam.

    10. Chętnie bym zobaczył sobie Maczetę bo niezła komedia musi z tego być. |Co do muzyki to nie będę nic pisał nie moje klimaty, nie gustuję w tym i się nie znam…

    11. Pierwsze primo – Backspacer był naprawdę przyzwoity. Drugie primo – nie onanizuję się słownictwem. I co to znaczy „zostać królem internetu”? Też pozdrawiam.

    12. Taki skrót myślowy – po prostu dobieranie tego typu słownictwa kojarzy mi się z większością blogerów i osób zbyt mocno zaangażowanych we wszystko co związane z internetem. |Backspacer przyzwoity może i był, jednak zdaje się nie spełnił oczekiwań sporej ilości fanów, prawdopodobnie przez swój popowy charakter i naleciałości. Nie mam na celu nikogo obrażać ani wdawać się w przepychanki słowne na forum; byłem zwyczajnie sfrustrowany po przeczytaniu tych kilku linijek wyżej. Dziękuję i pozdrawiam ponownie.

    13. Coś pięknego: „Możesz mieć swoje zdanie, byleby tylko było one zgodne z moim”

    14. Nie zgadzasz się z Berlinem, bo Berlin rzucił inside joke w stronę redakcyjnego kolegi. Coś, co wałkowaliśmy przez dwie podróże do Kolonii na gamescom i bardzo mnie bawi.

    15. GallAnonimowiec 3 listopada 2013 o 18:51

      Slash i Lemmy? O mój Boże!

    16. Zgadzam się, niestety nowy maczeta jest sporo słabszy niż poprzednia część.

    17. Nie znasz sie Papkin, Maczeta 2 to kozacki film. Durny, ale przynajmniej z jajem (w przeciwieństwie do jedynki, która usiłowała udawać, że jest poważna).

    18. Rzeczywiście – zwłaszcza sceny z wyciąganiem komórki z pewnej podręcznej skrytki, kampania prezydencka De Niro, jajko pod łóżkiem i wykorzystanie jelit jako liany – toć przecież zupełnie poważny film. 😉

    19. Była masa przy Maczecie, przy 2-ce bedzie jeszcze lepsza B)

    20. @kaczko Na Backspacera sporo ludzi narzekało zanim jeszcze wyszedł. Potem, gdy te utwory zostały zagrane na żywo, to sporo osób się nawróciło. Może i pierwszy singiel, czyli The Fixer jest bardzo „zaraźliwy”, ale na koncertach wypada naprawdę świetnie. Więcej ludzi marudzina Avocado. |Lighting Bolt przesłuchałem parędziesiąt razy i jest ok.

    21. W przypadku PJ każdy album jest inny i nie każdy trzeba lubić. Trzeba też pamiętać, że często ich utwory mają drugie, czy nawet trzecie dno. I to jest w sumie fajne. Znam osoby, które wieszały psy na No Code, a teraz uważają, że to jest ich najlepszy album. Tak samo sa osoby, którym bardzo podobało się Avocado, ale po paru miesiącach im się znudziło.|Po prostu w przypadku PJ albumy musza dojrzeć i dopiero wtedy można je uczciwie ocenić.

    22. „w przypadku PJ albumy musza dojrzeć”Chyba coś w tym jest.

    23. W porównaniu z Melem Gibsonem i jego genialnym planem, Maczeta 1 to film o walce z nierównościami społecznymi.

    24. A ja się świetnie bawiłam na nowej Maczecie i uważam, że jest o wiele lepszy od części pierwszej. Najsłabszym elementem filmu była Lady Gaga i jej brak umiejętności aktorskich. Cała reszta – rewelacja. Szczególnie ujęła mnie postać Mendeza. Wiele uroczo rozbrajających scen – kręciołek na śmigle helikoptera…uwielbiam!

    Skomentuj