rek

Recenzja Pokémon Legends: Arceus. Najlepsze Pokémony od bardzo dawna

Chwila oddechu pozwoliła Game Freakowi zrobić najlepsze Pokémony od lat. To jednocześnie świetna i przygnębiająca wiadomość.

Żeby zrozumieć Pokémon Legends: Arceus, trzeba poznać kontekst – pozwolę więc sobie na kilka istotnych słów wstępu. Game Freak, studio, które stworzyło serię Pokémon, pracuje nad nią nieprzerwanie od prawie 26 lat. A kiedy piszę „nieprzerwanie”, jestem śmiertelnie poważny: od dwóch i pół dekady najdłuższa pauza pomiędzy kolejnymi odsłonami wynosiła około roku.

Pisałem już o tym w magazynie, ale warto przypominać na każdym kroku: Pokémony zarobiły więcej pieniędzy niż Myszka Miki, Gwiezdne Wojny czy Harry Potter. Co oczywiste, nie osiągnęłyby takiego sukcesu samymi grami wideo. To tylko część gigantycznej machiny, która nieustannie wypluwa odcinki serialu, zabawki, gadżety, kolejne zestawy kart… i masę innych rzeczy, za które da się zapłacić. Machina ta nie może się zatrzymać.

Na (nie)szczęście twórcy głównej serii gier opracowali formułę, która pozwala im produkować kolejne odsłony niemal taśmowo – w oparciu o te same assety, o przestarzałą technologię, według tego samego schematu. Trudno zresztą oczekiwać, że w rok – czyli de facto w kilka miesięcy – co rusz odkrywaliby koło na nowo. Zwłaszcza że… nie muszą, bo koncepcja Pokémonów jest wystarczająco dobra, daje wystarczająco dużo frajdy, żeby takie zbudowane wokół niej wydmuszki otrzymywały wysokie oceny w recenzjach.

Dość o przeszłości

A teraz uwaga: najnowsza odsłona cyklu powstawała trzy lata, a lukę wypełniło studio ILCA, tworząc remake Pokémon Diamond i Pearl. Co oznacza, że wiecznie przepracowany i niedofinansowany Game Freak miał tym razem więcej czasu na zrobienie wymarzonej gry. Problem jednak w tym, że ta wymarzona gra to The Legend of Zelda: Breath of the Wild, a trzy lata to co prawda więcej niż rok, ale wciąż za mało, żeby tak ambitną wizję zrealizować w stu procentach. Mając do wyboru poważne zmiany w rozgrywce lub techniczno-wizualną rewolucję, twórcy podjęli właściwą decyzję.

Pierwsze wrażenie jest jednak takie sobie, bo gra wygląda kiepsko, a gdyby nie ratował jej trochę kierunek artystyczny, byłaby zwyczajnie paskudna. Rozdzielczość tekstur to żart, o bujnej roślinności otaczającego nas świata możemy zapomnieć, a konsoli i tak zdarza się gubić klatki. Modele postaci mają maksymalnie po kilka animacji, a przez większość czasu stoją bez ruchu. Wszelkie cutscenki, w których dzieje się cokolwiek bardziej dynamicznego, sprowadzone zostały do czarnych ekranów, np. z liniami dialogowymi w stylu „ŁUBUDU!”(*). O ile jeszcze na 3DS-ie można było takie rzeczy wybaczyć, o tyle na Switchu, na którym wielkie gry potrafią wyglądać naprawdę nieźle, coś takiego po prostu nie powinno mieć miejsca. Zwłaszcza że nie mówimy o dwuosobowym studiu, tylko o gigantycznej The Pokémon Company, która wydała grę technicznie i wizualnie słabszą od wielu indyków.

(*) Oczywiście po angielsku. Gdybym miał obstawić, kiedy seria doczeka się polskiej wersji językowej, powiedziałbym, że mniej więcej nigdy.

Po pierwszym wrażeniu przychodzą jednak kolejne. I jest coraz lepiej.

Nowa jakość?

Zacznijmy od tego, że Pokémon Legends: Arceus zrywa z tyloma schematami obecnymi w serii od zawsze lub prawie zawsze, że zupełnie nie dziwią mnie wszechobecne rozważania: czy to nowa jakość? Czy tak teraz będą wyglądać gry Pokémon?

Nie mam na te pytania odpowiedzi, rzecz jasna, ale proponuję już zacząć się modlić, żeby tak właśnie było. Niektóre obecne tu zmiany powinny były nastąpić już dawno temu – tak dawno, że sam czuję się żałośnie, wymieniając je z radością. Wreszcie w stu procentach wolna kamera! Wreszcie trochę mniej kretyńskie dialogi! Wreszcie luźniejsze podejście do wyboru zestawu ruchów każdego stwora! Wreszcie pozbyto się formuły spacerów od miasta do miasta i walki z gym leaderami! TM-ów, HM-ów, ograniczeń w nadawaniu przydomków Pokémonom, „klockowej” konstrukcji świata… Takich mniejszych i większych zmian jest sporo.

To najlepsza, a już na pewno najodważniejsza odsłona serii od… początku?

Grę zaczynamy jako przybysz z innego świata, który do Hisui (czyli Sinnoh, regionu z czwartej generacji gier, ale stylizowanego na dziewiętnastowieczną(*) Japonię) wpadł przez wyrwę w czasoprzestrzeni. Okazuje się, że dawniej nie było mowy o harmonii między ludźmi i Pokémonami. Te drugie na każdym kroku nazywane są przerażającymi stworzeniami i co prawda opracowano prymitywną wersję Poké Balli, dzięki którym można je schwytać, ale nikt nie jest w tym łapaniu szczególnie dobry. Poza nami, rzecz jasna.

(*) A nie feudalną – mądrzejsi ludzie to sprawdzili, więc ja muszę tylko powielić informację.

Alpha Bidoof

Game Freak odszedł od odtwarzanego od lat, sztampowego schematu „dzieciak opuszcza dom rodzinny w celu zdobycia mistrzostwa”. W Legends wchodzimy w struktury militarno-naukowego Galaxy Teamu, dostajemy Pokédex (czyli… po prostu wielkie tomiszcze, które zapełniamy informacjami) i otrzymujemy od przełożonych misje. Jest jeden hub – wioska – ale większość czasu spędzamy w odrębnych kawałkach regionu Hisui, które same w sobie stanowią otwarte światy. Namiastkę takich openworldowych terenów mieliśmy już w Pokémon Sword/Shield, ale trudno było traktować je poważnie – tutaj jest inaczej. 

Między innymi dlatego, że inne są też nasze interakcje z Pokémonami zamieszkującymi Hisui. Przypominam, że to przerażające stworzenia, a w tej odsłonie stanowią bezpośrednie zagrożenie dla ludzi. Stracimy przytomność, jeżeli kilka razy oberwiemy – zaś okazje do oberwania czają się na każdym kroku.

W Legends nie ma osobnego ekranu poświęconego walce. Wszystko odbywa się na bieżąco, w miejscu, w którym się znajdujemy. W przechadzającego się stwora możemy rzucić Poké Ballem, żeby spróbować go schwytać – jeżeli jednak ten okaże się agresywny (a zależy to od gatunku) i wykryje naszą obecność, konieczna będzie ucieczka lub potyczka. Aby rozpocząć tę drugą, musimy wystawić do pojedynku naszego Pokémona, ciskając celnie zawierającym go Poké Ballem w przeciwnika lub tuż obok. Wtedy czas się zatrzyma, gra przejdzie w tryb turowy… a my będziemy mogli swobodnie chodzić dookoła i wydawać polecenia.

Wielki, wkurzony Snorlax

Większość gry sprowadza się właśnie do znajdowania kolejnych gatunków i walki lub łapania ich. Wszystko to to zaledwie kilka prostych mechanizmów, ale jest niezwykle angażujące i samo w sobie stanowi świetną pętlę rozgrywki. Łazisz po łąkach i lasach, zbierasz różne ziółka, owoce czy kamienie – również przy pomocy Pokémonów, którym możesz kazać np. uderzyć w drzewo lub zniszczyć głaz. Raz na jakiś czas trafiasz na potworka, którego jeszcze nie masz w kolekcji – niektóre odmiany pojawiają się tylko w konkretnych miejscach i o konkretnej porze.

Pełno jest tu większych, groźniejszych „Pokémonów alfa”, z którymi (o dziwo) naprawdę można mieć problemy. Są agresywne, a ich poziom zazwyczaj poważnie przewyższa levele mniejszych osobników. Szkoda, że ucieczka z takiej walki jest bardzo łatwa – zwłaszcza kiedy już dostaniemy pierwszego mounta. Poczucie zaszczucia nie jest czymś, z czym spotkaliśmy się w serii kiedykolwiek wcześniej, a Legends wywołuje jeszcze kilka emocji, za którymi fani bardzo tęsknili. Jak radość po wygraniu niełatwej walki czy posmak przygody.

Poza łażeniem, walczeniem i łapaniem mamy też dodatkowe misje od mieszkańców wioski – ale te na ogół sprowadzają się również do łażenia, walczenia i łapania. Ponadto możemy zbierać torby innych, poległych graczy, które pojawiają się we wszystkich regionach – otrzymujemy za nie punkty, które da się wymienić między innymi na przedmioty do ewolucji.

No i każdy region ma swojego bossa – specjalnego Pokémona, regionalnego strażnika, który wpadł w szał i trzeba go uspokoić. Walki z bossami to również nowość w serii, i za samo to należy się plusik, ale są tak podstawowe, że zastanawiałem się, czy w ogóle jest sens o nich pisać. Piszę właściwie tylko po to, aby wspomnieć, że w puli ruchów oprócz kucania (żeby np. schować się w trawie) i biegania mamy też uniki. Bo niestety poza potyczkami z bossami niekoniecznie się te uniki przydają.

Powiew dzikości

Na początku napisałem, że wymarzona gra Game Freaka to Breath of the Wild. Wcześniej można się było z tego podśmiechiwać, sam zresztą jeszcze przy okazji Sword i Shield marudziłem na to, jak bardzo ta fascynacja wydaje się powierzchowna i nie przekłada się na jakość produkcji studia. Jednak Legends: Arceus to nie tylko zielona łąka i plumkanie klawiszy – niektóre elementy zostały tu żywcem wyjęte z gry Nintendo i z powodzeniem przeniesione na nowy grunt.

Inspirację da się wyczuć już po samym stylu graficznym, przytłumionych kolorach, cyklu dnia i nocy, nawet projektach terenów. Ale i wyrwa w czasoprzestrzeni, cały czas wisząca na niebie Hisui i przypominająca nam o nadrzędnym celu gry, to dość oczywista kalka z Breath of the Wild. Podobnie jak minimalistyczny interfejs, sposób zbierania surowców i nawet dźwięki temu zbieraniu towarzyszące. Nic jednak nie krzyczy „Zelda!” głośniej niż sposób, w jaki rozwiązano tu mounty. Niestety nie mogę tego zbyt szczegółowo objaśnić, bo najważniejszy przykład akurat, jak na złość, nie pojawił się w trailerach, a spoilować nie chcę.

Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest taka rewolucja jak Breath of the Wild – udowadnia jednak, że kiedy Game Freak dostanie trochę więcej luzu, potrafi dobrze go wykorzystać. To najlepsza, a już na pewno najodważniejsza odsłona serii od… początku?

Wreszcie dostaliśmy znacznie więcej niż absolutne minimum. Grę Pokémon ze światem, po którym chce się chodzić – nawet jeśli jest dość pusty (stwory i znajdźki to właściwie wszystko, co ma do zaoferowania) i niezbyt urodziwy. Jest tu tylko jedna osada, brakuje większych lochów czy jaskiń, a Hisui i tak bije na głowę regiony z kilku poprzednich odsłon.

Małe rzeczy

Sporo tu też miłych drobnostek – smaczków, które mogą się wydawać nieistotne, ale czasem pozwalają odróżnić gry dobre od przeciętnych. Jak to, że kiedy wypuszczamy Pokémona z Poké Balla poza walką, zdarza mu się akurat spać. Albo to, że jak postawimy w ten sposób wszystkie nasze stwory (tj. sześć, które mamy przy sobie) na ziemi, zaczynają ze sobą rozmawiać w kółeczku. Albo to, że jak jesteśmy w pomieszczeniu i wejdziemy na drewniane podwyższenie, to automatycznie zdejmują nam się buty. Albo że włażenie pomiędzy dwa walczące Pokémony to zły pomysł. To pierdółki, ale o takim poziomie szczegółowości do niedawna nie było co marzyć.

Pokémon Legends: Arceus to najfajniejsza „główna” gra Pokémon od dawna. Produkcja, którą – nareszcie! – mogę z czystym sumieniem i bez żadnych „ale” polecić. Na wstępie wspomniałem jednak, że to przygnębiająca wiadomość, i wypadałoby się z tego wytłumaczyć.

Legends udowadnia, że Game Freak z zapasem czasu to Game Freak kreatywny i odważny. Pokazuje, że gdyby ten sam zespół dostał jeszcze parę lat i więcej pieniędzy, byłby w stanie zrobić grę na „dychę”. Trudno jednak wyobrazić sobie, żeby kolejne Pokémony nadeszły dopiero za, dajmy na to, pięć lat. Machina musi zarabiać pieniądze. A jeżeli tego typu skoki jakości nie staną się w serii standardem, niedługo wrócimy do punktu wyjścia i znowu będziemy narzekać.

Obym się jednak mylił – tak jak myliłem się co do Pokémon Legends: Arceus, co przyznaję z nieskrywaną satysfakcją.

[Block conversion error: rating]

5 odpowiedzi do “Recenzja Pokémon Legends: Arceus. Najlepsze Pokémony od bardzo dawna”

  1. milo ze tak czesto sa recenzje, to pewnie tez dla Was ulga ze nie musicie sie spieszyc z wydaniem pisma co cztery tygodnie

  2. Tak jak czytam recenzje i zachwyty nad tymi nowymi pokemonami to troche żałuję, że na święta sobie (dzieciom) Shield kupiłem. Ale jakoś ominęła mnie informacja, że nowe Poki lada dzień i warto zaczekać co też Nintendo uszykuje. No a teraz nowych nie będę brał póki tamtych nie przejdę. A powoli mi coś to idzie.

    • AmberMozart 9 lutego 2022 o 14:42

      i pójdzie powoli. Shield, w porównaniu z Arceusem, to totalna amatorka. Nie bez przyczyny uważana za najsłabsza odsłonę serii.

  3. Strasznie biedna gierka. Zdecydowanie odstaje poziomem od pozostałych gier wychodzących na Switcha i może jak na Pokemony faktycznie jest rewolucyjna, ale przydaliby się programiści, którzy znają się trochę lepiej na swojej robocie. I może kilku designerów.

Dodaj komentarz