Elden Ring nie jest trudny – pamiętnik casuala

Od zawsze w grach szukałem przede wszystkim okazji do rozluźnienia i odprężenia – dlatego nie lubię grać online i z tego samego powodu nigdy na poważnie nie dałem szansy Soulsom. I to pomimo ogromnej determinacji redakcyjnego kolegi. Witold, bo o nim mowa, tak bardzo chciał, bym zrozumiał fenomen serii FromSoftware, że na urodziny kupił mi Dark Souls 2. Następnie przez dwie godziny obserwował, jak celowo spadam z klifów, ginę w nierównej walce ze stadkiem świń i ogólnie nie mogę przekonać się do całej koncepcji gry. Nigdy już nie wracaliśmy w rozmowach do tego wieczoru, ale zadra w sercu Witka została na zawsze.

Nikogo nie zaskoczę więc, gdy napiszę, że nie czekałem na Elden Ringa. Dopiero ostatnich kilka trailerów przed premierą gry sprawiło, że poczułem chęć nawiązania pierwszego w moim życiu poważnego romansu z grą FromSoftware. Wprawdzie początki nie wskazywały, że będzie to zażyła relacja, ale po ponad 50 godzinach mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, nawet jeśli w moim odczuciu nie jest to gra 10/10 (wiele rzeczy jest tu zwyczajnie przestarzałych, a gra mogłaby na PS5 działać płynniej): każdy może przejść Elden Ringa, czerpiąc przy tym sporo radości. I, co zaznaczyłem już na wstępie, słynne „git gud” odeszło właśnie do lamusa.
Giń, powtórz. Powtórz, giń
Zderzenie z zasadami panującymi w soulslike’ach do najprostszych jednak nie należało, nie tylko ze względu na niewybaczający błędów system walki. Tym, co początkowo przytłoczyło mnie najbardziej, była mnogość systemów, zakładek i możliwości. Bałem się używać jakichkolwiek przedmiotów, nie rozumiejąc dokładnie ich przeznaczenia – a jeśli te Złote Łzy później przydadzą się do czegoś ważniejszego niż zwiększanie maksymalnej liczby butelek odnawiających zdrowie i manę?
W kontekście walki natomiast „git gud” miało rację bytu jedynie przez pierwszych kilka godzin, gdy musiałem przestawić się na odpowiednie myślenie – najpierw obserwacja i uniki, dopiero później atak. Z biegiem czasu (i powiększającym się paskiem życia) nauka szła mi coraz łatwiej, aż w końcu dotarłem do tak daleko posuniętej biegłości w soulsowym fechtunku, że niemal przestałem zapominać o zablokowaniu kamery na konkretnym przeciwniku. Prawdziwym objawieniem okazał się jednak moment, gdy zacząłem wyczuwać, że czasem „lock” – szczególnie podczas walki z konia – tylko przeszkadza.
Inna sprawa, że Soulsy obrosły już taką legendą, że nie ustrzegłem się podejścia do Elden Ringa z „pewną taką nieśmiałością”. Eksploracja wiązała się ze strachem o ciężko uciułane runy, a myśl o sprawdzeniu się w boju z pierwszym fabularnym bossem, Margitem, wydawała się niedorzeczna. Dlatego bardzo dokładnie zwiedziłem pierwszy region w grze, Pogrobno – plądrowałem jaskinie i katakumby, szukałem przedmiotów, walczyłem z pobocznymi bossami czy zwykłymi mobkami. Ginąłem, traciłem runy, wracałem mocniejszy i cykl się powtarzał. W końcu z całym swoim 36-poziomowym majestatem stanąłem przed Upadłym Omenem, który nie okazał się w choćby części takim wyzwaniem, do jakiego zdążył urosnąć w mojej głowie. Z rozpędu pokonałem również kolejnego głównego bossa i… zasmuciłem się.
Psuj zabawy
Było zbyt łatwo. Po zapłaceniu frycowego krzywa trudności bardzo się w wypłaszczyła. Mój przedłużony pobyt w Pogrobnie sprawił, że poważne wyzwania, jakie w założeniu stawiała przede mną gra, okazały się nie atakiem szczytowym na wschodnią ścianę K2 zimą, ale raczej letnim wejściem na Śnieżkę. W klapkach. Kontynuując swoją podróż, byłem więc rozczarowany i nieco przestraszony, że asekuracyjnym, przesadnym levelowaniem popsułem grę. O tym, jak naiwne było to myślenie, dowiedziałem się w momencie, gdy stanąłem przed kolejnym głównym bossem, a ten przez 1,5 godziny pokazywał mi, że moje miejsce znajduje się co najwyżej w schronisku nieopodal wspomnianego karkonoskiego szczytu, nie zaś na tronie eldeńskiego władcy.

To jeden z niewielu momentów, gdy faktycznie frustrowałem się podczas gry. Nie dlatego jednak, że walka okazała się niesprawiedliwa, po prostu byłem na nią nieco za słaby. Powinienem zrobić krok wstecz i zdobyć więcej doświadczenia. Jednocześnie miałem poczucie, że zwycięstwo w tym starciu jest w moim zasięgu, wiktoria wymykała się w ostatniej chwili, co motywowało mnie do kolejnych prób. Ile ich było, nie mam pojęcia, ale im dłużej trwały, tym bardziej stawałem się zawzięty. Gdy w końcu się powiodło i odłożyłem pada drżącymi od adrenaliny dłońmi, czułem po części ulgę, ale przede wszystkim satysfakcję. Szczególnie, że w końcu mogłem zresetować statystyki postaci i użyć magicznego miecza, którego potęga została znerfiona w najnowszym patchu. Może to i dobrze, bo po kilku jego ulepszeniach wielu pobocznych bossów padało po dwóch, trzech ciosach, a ja przekonałem się, że łatwe soulsy to nudne soulsy.

Dlaczego to zawsze musi być śmierć?
W tej chwili na liczniku mam 55 godzin i 71. poziom postaci. Fabularnie wciąż daleko mi do zakończenia, wielu kwestii dalej nie rozumiem, niektórych aspektów rozgrywki w dalszym ciągu nie wykorzystuję, a build mojej postaci w połowie zabawy wywróciłem do góry nogami. Bo mogłem.
Ogromna swoboda i brak jakichkolwiek ograniczeń były na początku nieco dezorientujące, ale gdy w końcu zrozumiałem, że to bilet wstępu do eksploracji i samodzielnego odkrywania tajemnic, z zaproszenia skorzystałem. Nie będę udawał, że nie zasięgałem rady u wspomnianego już w tym tekście wielokrotnie Witka, a czasem zwyczajnie sprawdzałem coś w internecie. Raz nawet zdarzyło mi się przyzwać innego gracza, by pomógł, gdy zmęczył mnie jeden z bossów. Z radością przyjąłem również ostatni update, który wprowadził na mapie znaczniki przy spotkanych przez nas wcześniej NPC-ach. Jako że daleki byłem od notowania wszystkich wskazówek w kajecie, jak prawdziwi fanatycy Soulsów, próby odszukania konkretnej postaci kończyły się zazwyczaj kilkuminutowym wertowaniem mapy. Wspomniane uaktualnienie wyraźnie natomiast wskazuje, że FromSoftware zauważa nas – casuali – i robi, co może, by ich najnowsza produkcja okazała się w miarę bezbolesnym wejściem do gatunku.

Gatunku, którego co prawda nie pokocham, ale możemy się lubić i dobrze bawić bez zobowiązań – tak też widzę moją dalszą przygodę na Ziemiach Pomiędzy. Planuję niespiesznie ciułać kolejne poziomy doświadczenia i powoli zbliżać się do wielkiego finału. Próbować zrozumieć zawiłości fabularne, jeszcze niejednokrotnie pomstując na niektóre przestarzałe elementy rozgrywki i denerwując się po kolejnej nieprzemyślanej szarży na bossa, która kosztowała mnie cały pasek zdrowia i kilkadziesiąt tysięcy run. Wiem jednak, że będę zły tylko na samego siebie. Bo choć „git gud” straciło na znaczeniu, to bicie się w pierś z „moja wina” na ustach wciąż ma w Elden Ringu rację bytu. Dlatego poziom wejścia nie jest tutaj skorelowany jedynie z naszymi umiejętnościami władania padem, ale również samozaparciem i cierpliwością, gdy neurony próbują walczyć z pamięcią mięśniową i wyrabianymi przez lata nawykami z innych gier akcji.
Później jest już tylko lepiej (choć i trudniej)(*). Jeśli natomiast komuś, po przeczytaniu moich przemyśleń, obcowanie z grą FromSoftware wciąż kojarzy się ze spacerem po parku, to ma rację. Tyle że chwila nieuwagi wystarczy, by stracić portfel, telefon i w ramach gratisu zarobić kosę pod żebra. Ale nie martwcie się – przywykniecie. Szczególnie że w końcowym rozrachunku to naprawdę przyjemna przechadzka. A skoro ja dałem radę się w nią wybrać, to i wam się uda.
(*) Zwłaszcza że w sieci znajdziecie sporo materiałów na temat farmienia run i szybkiego levelowania – jeśli zmęczy was eksploracja, a boss wyraźnie będzie wymagał dłuższego paska zdrowia, to nic nie stoi na przeszkodzie, by kilka poziomów wbić bezboleśnie.
Czytaj dalej
39 odpowiedzi do “Elden Ring nie jest trudny – pamiętnik casuala”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Tia, zobaczymy, co mości redaktor powie, jak dotrze do Malenii. ;D
Malenia jest przynajmniej opcjonalna, za to Ognisty Gigant nie, a jest tak z 5x trudniejszy od wszystkiego co było przed nim, jeśli Fromki go nie znerfią to wielu graczy na nim zakończy grę.. O dziwo znerfili Radahna, z którym nie miałem nawet ułamku takich problemów jak z Gigantem..
Fire giant może wydawać się ciężki ale jak się zniszczy jego bransoletę na nodze to okazuje się całkiem prosty – wystarczy trzymać się pod jego nogami. Malenia jest niby opcjonalna, ale że pojawiała się od początku w trailerach to szkoda było by ją pominąć. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce to jeden z najgorzej zbalansowanych bossów w serii, walka z nią nie daje żadnej przyjemności. A szkoda, bo artystycznie to jedna z najbardziej imponujących walk z bossami. Niestety Elden Ring ma duży problem z balansem bossfightów – w większości są banalne i kompletnie nie zapadają w pamięć, albo poziom trudności jest sztucznie zawyżony, wymuszając użycie najbardziej przegiętych broni czy innych elementów ekwipunku. Duży krok wstecz w porównaniu do nawet Dark Souls 3. Mam nadzieję że w DLC From się odkupi i dostarczy walki na poziomie Sister Friede czy Gael
Kwestia indywidualna, jak mniemam – u mnie padł za drugim razem. Krwawi, da się go powalić, a krytyk mizerykordią zabiera mu ogromne ilości HP. A jakby ktoś chciał posiedzieć z boku i poprzeglądać się animacjom, to można napuścić na misiaczka Tiche – gnoi go niemiłosiernie.
Malenia okazała się łatwa, build pod krwawienie i katana Rzeki Śmierci +10 do spółki z Mimic Tear +10 zrobiły robotę. 150 level też pomógł 😛
Ale z fire giantem męczyłem się 3 dni, aż w końcu użyłem gnijącego oddechu, parę razy chuchnąłem i pasywne obrażenia załatwiły sprawę. Ale krwi mi bardzo napsuł, szczególnie, że nawigacja kamerą, gdy gość nie mieści się w kadrze, była trudna.
Bo poszedłeś w znerfionego obecnie Mimika zamiast w Tiche, która demoluje każdego pojedynczego przeciwnika. 😛 Tak po prawdzie, to na większość przeciwności losu wystarczy wielka tarcza + korespondujący z nią talizman i 40-50 punktów wytrzymałości. Nie spotkałem jeszcze przeciwnika (poza posługującymi się czystą magią/elementami nakładającymi np. truciznę), który byłby w stanie przebić się przez taką obronę. Nawet gigant zabierał marne pół hp najmocniejszymi atakami. 😛
Zainwestowałem w Mimika przed nerfem i stwierdziłem, że przy nim zostanę. Na +10 daje radę. O Tiche słyszałem, ale już nie chciało mi się szukać 😛
Tia, moim sposobem na Malenię był zestaw Tiche + Swarm of Flies. A w drugiej fazie bardziej Black Flame (Tiche tam szybko spotykała śmierć). Jak się gra buildem na Faith i inkantacje, to jest deczko gorzej niż z ciepaniem mimika i krwawienia. 😉 Malenia ma IMO tragicznie zły design z powodu możliwości leczenia się do pełnego zdrowia za same uderzenia (nie za obrażenia). Powinno to być bardziej spójne z jej runą. Więc tankowanie z tarczą i 100% redukcją obrażeń wydłuża walkę, a ten jej Waterfoul Dance to masakra pod tym względem (i bardzo ciężkie do uniknięcia). Za to Fire Giant był imo łatwy (z perspektywy kogoś, kto ział na niego z różnych smoków).
Imho fraza „git gud” nadal żyje… bo ER to dokładnie to samo co poprzednie Soulsy – albo walisz głową w mur aż pęknie (mur, nie głowa), albo szukasz mechanik, które pomogą Ci przebić się bezboleśnie…. i tak zawsze w soulsach było. Jedyna różnica, to mnogość i łatwość odnalezienia owych ułatwień. I… to tyle. You just Got Gud.
PS: Ale o PvP nie rozmawiajmy, bo zrobię tu kolejny esej dlaczego hyperarmor był najlepszą mechaniką w Soulsborne grach.
ER nie tylko nie jest trudny: to, moim zdaniem, najłatwiejszy souslike na rynku. Powiem więcej: momentami jest tak łatwy, że aż… przyjemny. Nie jestem żadnym wymiataczem, ale w tej grze mogę się tak poczuć. W każdej (poza Sekiro?) produkcji FS złota zasada mówi o podbiciu vita, staminy i poziomu broni by przestać przejmować się bossami, ale w Elden Ring opcji pozwalających zostać absolutnym Szefem jest mnóstwo i to już właściwie od samego początku. Na chwilę obecną została mi już do odwiedzenia tylko Farum Azula, pokonałem WSZYSTKICH bossów opcjonalnych łącznie z tymi krążącymi po mapie oraz pojawiającymi się tylko w nocy i mogę powiedzieć, że ostatni raz napocilem się przy Miriam… dwa tygodnie temu.
Swoją drogą, mogę się założyć, że panowie recenzenci co najwyżej przebiegli przez świat gry, bo nie wyobrażam sobie, żeby można było wyskoczyć z „dziesiątką” widząc jaki ty się odstawia recycling przeciwników. KAŻDY opcjonalny boss występuje co najmniej 3 razy, często i 5, a smoków to naliczyłem kilkanaście – i z każdym walczy się identycznie.
Mam takie samo odczucie – ER zasługuje na te 8.5-9/10 jeżeli bierzemy pod uwagę tylko plus minus pierwsze 1/3 gry. Wszystko wtedy jest nowe, plus devsi wcisnęli tam najwięcej ciekawych pomysłów, np. na bossów. Z czasem gra zamienia się w powtarzanie cały czas tych samych walk – albo poprzez recykling wczesniej spotkanych bossów, albo wrzucenie całej zgrai Panów z Mieczem, Panów na Koniu i smoków. Po zupełnie innym Radahnie i ślicznie wykonanej Rennalii miałem nadzieję, ze będzie więcej takich walk. I niestety się mocno rozczarowałem.
Dodam jeszcze, że o ile np. Pogrobno, czy Liurnia wyglądają całkiem fajnie pomimo oczywistej archaiczności oprawy, o tyle Wzgórza Gigantów to absolutna nędza. Pustostan że sporadycznymi ruinami przeklejonymi z innych regionów, po którym ZNÓW biegają te same pieski, trolle i kraby. W ogóle, tyle pisano o „odkryciu formuły otwartego świata na nowo”, a tymczasem mapa ER ma bardzo wiele wspólnego z tymi z gier Ubisoftu, które to branża tak lubi krytykować. Miyazaki próbował nawet zastosować elementy „parkouru”, ale kto odwiedził Wielka Wieżę Caelid, ten wie, jak BARDZO to nie wyszło.
Jest około 70 całkiem różnych bossów, a gra ich wykorzystuje w około 170 walkach + blisko 200 rodzajów mobów, nie przesadzaj z tym recyklingiem. Jeszcze przy tej różnorodności, złożoności i ciekawości ataków i projektów wizualnych.
Dla pewności: czy Magrit i Morgott liczą się jako dwóch? A Loretta i Loretta? A jak jest z drakoliczem Fortissaxem i reszta z kilkunastu smoków? Traktujemy ich osobno, choć to ten sam model, (różniący się detalami) walczą identycznie (minus aura/nieco inne ataki magiczne) i starcia wyglądają w każdym przypadku dokładnie tak samo? A magmowe żmije, które wyróżnia właściwie tylko imię?
Ale ja nie muszę przesadzać, zwyczajnie byłem znudzony np. walką z Chudym Godskinem i Grubym Godskinem osobno kilka razy, potem walką z Chudym i Grubym naraz, potem walką z Chudym i zaraz po nim Grubym. Normalnie 10/10 szczyt designu.
Tak samo ze smokami (wszystkie kolory tęczy, a w rzeczywistości to ten sam model z niemalże tymi samymi atakami), tak samo z Panami na Koniu, tak samo z Wyrmami.
Jest kilka bardzo spoko bossów w grze, ale no niesmak pozostaje, bo cały ten rozmach Fromów przerósł – widać to właśnie w recyklingu przeciwników i powtarzalności assetów.
Osobiście nie widzę możliwości by nie wydać z siebie choćby cichutkiego westchnięcia rozczarowania, gdy po przemierzeniu kolejnego bieda-lochu złożonego z tych samych trzech klocków co poprzednich piętnaście trafiasz do pomieszczenia z bossem, którego zdążyłeś już spotkać minimum trzykrotnie. Bądźmy poważni: za każdym pieprzonym razem wylewa się morze pomyj na Ubistoft za „powtarzalność, rozciąganie na siłę, zbyt duże mapy”, ale tutaj mamy do czynienia z dokładnie tym samym! I niech nikt nawet nie zaczyna tematu „questów” w Elden Ring, bo mam wrażenie, że żaden z recenzentów nawet nie zadał sobie trudu by choć spróbować zmierzyć się z tym tematem. I nie dziwię się: ta gra ma NAJGORSZY design zadań pobocznych (jeśli tak można to nazwać) z jakim kiedykolwiek się spotkałem. W każdej grze From gracz był zmuszany do ciągłego „domyślania się”, ale tu mamy do czynienia z tytułem wielokrotnie większym, co tylko potęguje problem. Dam sobie obie łapy uciąć, że nie ma na sali nikogo, kto ukończyłby np. quest Ranni (długi, ale akurat jeden z prostszych) bez choćby zerkania do wiki. Rozumiem, że te najwyższe noty miały być zachętą, by From nie zbaczało z tak obranego kursu i nadal interpretowało „nietrzymanie gracza za rękę” jako marginalizowanie warstwy fabularnej?
Ja zarówno przy queście Ranni, jak i Millicenty zerkałem do wiki, nie mam czasu, by rozkminiać poszlaki przez 3h, szczególnie, że czasem miałem wrażenie, że kolejne miejsca questowe (szczególnie przy Milicencie) były randomowe.
Nawet nie chodzi o to że to trudne questy. Tylko o to że npc nie podaje żadnych wskazówek gdzie będzie na tej ogromnej mapie stał przez resztę gry. To jest głupie.
Kompletnie nie rozumiem, w czym przeszkadzałby nawet prymitywny quest log? Konia z rzędem temu, kto jest w stanie zapamiętać, że dwa tygodnie wcześniej zaczepił jakiegoś enpeca i teraz ma możliwość kontynuowania jego – duże słowo – „zadania”. Pomijam fakt, że część z tych questów wzajemnie się wyklucza, o czym gracz dowie się (albo i nie) po fakcie. Inna sprawa, że wątpię, by znalazł się ktoś, kto z wypiekami na twarzy śledziłby losy tych postaci. Karykaturalnie przerysowane szekspirowskie monologi wygłaszane przez każdego z enpeców to jedno, ale gra choć przez chwilę nie stara się zainteresować gracza historią. Nikt nie chce tego przyznać wprost, ale cała ta rzekoma „współpraca” z Martinem ograniczyła się do wstawienia jego nazwiska w zwiastun gry, bo w scenariuszu nie tylko nie widać ręki mistrza, nie widać w nim ręki choćby średnio utalentowanego wyrobnika.
Pewnie, że nie. Wszystkie gry Soulsowe są łatwe tylko trzeba odpowiednio się za nie zabrać. Nawet Returnal, który jest trudniejszy od Soulsów, też nie jest trudny 😉
Nieeee, Ninho, nie przechodź na ciemną stronę mocy!
Niech przechodzi. Im szybciej, tym lepiej.
Może ostatecznie skończy jak Berlin?
Biorąc pod uwagę, jak niektóre przestarzałe rzeczy w ER mnie męczyły/męczą, trudno mi uwierzyć, bym do DS 1 i 2 był w stanie wrócić i ograć.
Ale zobaczymy. 😉
A więc podbicie statystyk i opanowanie mechanik metodą prób i błędów…bardzo ułatwia grę?!
N-I-E-S-A-M-O-W-I-T-E
Pierwszy raz się z tym spotykam 😉
BTW „słynne git gud” nawet nie wywodzi się z gier FROM. Podobnie jak wszystkie inne „innowacje” im przypisywane.
Na niewtajemniczonych robi to spore wrażenie. A dla fanów From mam wiadomość – git gud… w guście growym ;]
Mnie perspektywa konieczności pełnego poświęcenia się grze by cokolwiek osiągnąć trochę odstraszała. Chyba za Soulsy zabiorę się jak przejdę prostszego Bloodborn’a…
Jeśli masz zamiar grać w dodatek the old hunters, to powodzenia. Nic prostszego tam nie ma. Elden i Sekiro to najprostsze gry fromsoftware.
Od napisania tekstu trochę minęło – w weekend wbiłem 160 poziom, kończę grę i chyba ją faktycznie splatynuję. 😉
Jako posiadacz 90 platyny na świecie przed poznaniem strat i grając full STR buildem -> Nie mogę się doczekać aż poznasz ostatniego bossa Haligtree 😉
Ah, nvm. Już widzę że ubita 😉
Masz na myśli Malenię? Już za mną, nasłuchałem się, że jest najtrudniejszym bossem, a wsumie nie było trudno – build pod krawienie (rivers of blood +10 i amulet dający ekstra damage, gdy przeciwnik krwawi), mimic tear +10 i 150 level dały radę.
Więcej namęczyłem się z ognistym gigantem, zajął mi 3 dni.
Tyle, że grając na konsoli platyny za jednym podejściem nie zdobędziesz. :/ Trochę to irytujące, bo byłoby zabawne, gdyby taki totalny soulsowy laik jak ja mógł sięgnąć po najwyższe trofeum w grze (całkowicie niesłusznie) uznawanej za przeznaczoną dla złodupców. Pokonałem już niemal wszystkich (i mam tu na myśli wszystkich) bossów, większość osiągnięć odhaczonych, ale braknie tych związanych z innymi zakończeniami. Pod tym względem pececiarze mają o wiele łatwiej (choć muszą męczyć się z fatalnym portem, więc coś za coś).
Da się zdobyć, tylko trzeba skopiować save’y (na PS4) lub wyłaczyć synchronizację z chmurą (na PS5) przed wyborem zakończenia i wczytywać je później . Nie wiem, jak na Xboksie.
Nie wiedziałem, dzięki. W takim razie pora na mą pierwszą platynę. Całkiem zabawnie to wyjdzie. 🙂
@Ninho – No bo właśnie uzyłeś na nią strategii jaka powstała już po moim wbiciu platyny 😛
Orphan of Kos w Bloodbornie DLC też jest mitycznie trudnym bossem… a właściwie był. Na każdego potwora w Soulsach jest taktyka, która czyni pojedynek super banalnym 😉
Mam poziom 160 i w momencie rozpoczęcia endgame (Miquella’s Haligtree, Elphael) czuję się zdegradowany do poziomu 20. 130 godzin gry w piach bo znowu ginę na hita. W momencie próbowania Malenii po raz 50 poddałem się. Obejrzałem kolejnych bossów którzy mnie czekają (debilne duo/quadro niczym ornstein, grubas z atakami baletnicy, tupiący rycerz-przytulacz) i nawet nie mam ochoty tracić kolejnych godzin na wylosowanie takiego zestawu ich ruchów który mnie nie zabije. W poprzednich grach to gracz się doskonalił. Tutaj wszystko jest losowe bo i tak jeden hit zabije. Żaden pierścień, czar czy miecz nie uratują tyłka.
Haligtree jest przegięte pod względem poziomu trudności, to fakt. Byleby dobiec do Malenii, a później przyzwać sobie okgoś do co-opa i niech zbiera ggro. 😉
Nie masz racji. Istnieje kilka przedmiotów (o czarach nie wspominając), które czynią walkę z Malenią banalną. Nie będę ci mówić „jak masz żyć”, ale jeśli ja dałem radę położyć ja za trzecim razem, a samo starcie trwało krócej niż jej monolog, to każdy może. Ewentualnie daj sobie z tym wszystkim spokój, bo nawet jeśli teraz przerwiesz grę, to przecież nic się nie stanie. Tu nie ma epickiej historii, czy bohaterów, których losy warto znać. Elden Ring wieńczy króciutkie outro, z którego i tak nic nie wynika, więc jedyne co cię ominie, to kilka dodatkowych starć z bossami. Starć takich samych jak poprzednie.
U mnie też zanosi się na pierwszą platynę. Zabiłem już sam każdego głównego bossa/minibossa w grze i potwierdzam co napisałeś. Ta gra nie jest przesadnie trudna, nie można tylko porywać się postacią na 10 poziomie na end game ale przecież w każdej grze tak jest. Jeśli się zwiedza każdą krainę to poziom sam wskakuje żeby na koniec zabić głównego bossa obszaru i iść dalej. Wcale nie trzeba grindować. Gra mnie strasznie wciągnęła. Nie lubię za dużych otwartych światów i zwykle nie chce mi się zaglądać w każdy kąt na mapie ale w tej grze to przyszło samo i dalej bawi a kończę już ng+.