rek

Recenzja The House of the Dead: Remake. Gorzki powrót do przeszłości

Recenzja The House of the Dead: Remake. Gorzki powrót do przeszłości
Mimo iż moje serce od początku biło dla marki PlayStation, konkurencyjna Sega miała w portfolio kilka perełek, których szczerze zazdrościłem posiadaczom Saturna. Znane z salonów gier celowniczki były na tej liście bardzo wysoko.

Panzer Dragoon, Virtua Cop i The House of the Dead. Jakież to były głupie, prymitywne i szaleńczo grywalne tytuły! No właśnie, były. Odświeżony dwa lata temu Panzer Dragoon dowiódł, że ta formuła naprawdę słabo się dziś broni, szczególnie bez żadnej wartości dodanej. Wymiana banknotu z Jagiełłą za produkcję pękającą po godzinie nie brzmi w końcu jak interes życia. Ekonomiczny przelicznik w przypadku remake’u The House of the Dead wypada jeszcze gorzej.

Tyle co speedrun Elden Ringa

Czego tu nie ma… Demoniczny doktor i jego szalone eksperymenty, armia zombiaków i potwory z każdej możliwej parafii, po drugiej stronie barykady zaś agenci wysłani z misją posprzątania tego bajzlu. W sumie więc dostajemy jakąś historię, ale nawet nie będę udawał, że sensowną. Gra zawiera całe cztery poziomy, co wystarcza na około pół godziny rozgrywki. Serio. Oczywiście to tytuł nastawiony na maksowanie wyników i walkę o wysoką pozycję na tablicy punktowej, do tego sprawdzi się też na imprezach, bo można postrzelać w duecie, ale – coś czuję – przeciętnego Kowalskiego zupełnie to nie obchodzi. Jeśli kupi remake, to z sentymentu, by powspominać, jak to drzewiej bywało, przejdzie go raz i zapomni o grze równie szybko, co o wczorajszym śniadaniu. A także zrozumie, że nie bez przyczyny jest to dziś zupełnie martwy gatunek.

The House of the Dead: Remake

Ponieważ kultowy celowniczek Segi pamięta jeszcze poprzednie stulecie, pierwowzór trzeba było zaorać. Nasi krajanie ze studia MegaPixel zbudowali zatem grę od zera, używając całkowicie nowych klocków, aczkolwiek wszystko to zrobili z poszanowaniem materiału źródłowego. Ostały się więc oryginalne postacie, mapy i rozmieszczenie potworów. Podobne są nawet animacje ataków, mimo że z oczywistych względów stały się płynniejsze. W ruchu gra prezentuje się niezgorzej, choć cechuje ją toporność kojarzona z wersją z 1996 roku.

Proste jest piękne?

Walimy do zgnilców jak szaleni, nasze palce tańczą na spustach odpowiedzialnych za strzał i przeładowanie z prędkością stenotypistki zapisującej płomienne przemówienie obrońcy sądowego, a i tak łatwo zostać pokąsanym. Wrogowie atakują w grupach, często czymś rzucają, uwielbiają również wyskakiwać znienacka prosto przed nami. Gdy stracimy ostatnie życie, możemy kontynuować zabawę, wykorzystując zapasowe kredyty – wszystko w zgodzie z automatowymi korzeniami (tyle dobrze, że nie trzeba do konsoli wrzucać monet). Pomocne okazuje się też odnajdywanie naukowców, których od śmierci dzielą sekundy. Uratowany nieszczęśnik potrafi odwdzięczyć się apteczką, więc warto być czujnym i nie walić na ślepo gdzie popadnie.

The House of the Dead: Remake

Choć wzorem klasyki gatunku nie mamy kontroli nad postacią, czasem możemy podążyć alternatywną ścieżką. Kula wymierzona w panel przy opuszczonym moście skieruje nas w inny rejon posiadłości, a przestrzelenie kłódki chroniącej drewnianą klapę pozwoli wskoczyć do podziemi. Podobnych rozgałęzień umieszczono w grze całkiem sporo, ale musiałbym być wyjątkowo znudzony i zdeterminowany, by chcieć zbadać je wszystkie. Jeżeli jednak komuś zacznie zależeć na wyciśnięciu z gry maksimum, wykroi z życiorysu więcej niż wspomniane dwa kwadranse. Zabawę może wydłużyć również tryb hordy, który zagęszcza mięcho armatnie. Niemniej, jeśli nie jesteście fanami bicia rekordów i przechodzenia tych samych map po kilkadziesiąt razy, lepiej sobie odpuścić.

[Block conversion error: rating]

3 odpowiedzi do “Recenzja The House of the Dead: Remake. Gorzki powrót do przeszłości”

  1. W tego typu grach sporą robotę robił też pistolet obsługiwany przez wszystkie tego typu tytuły. Bez pistoletu tego typu gry sensu moim zdaniem nie mają. Pukawka, to połowa frajdy.

  2. Grafika? Dobra. Głosy? Lepsze niż w oryginale…ALE CO ONI ZROBILI Z MAGIKIEM!? W oryginale to był trudny, wymagający boss który ruszał się tak szybko że kamera za nim nie nadążała. Tutaj znerfowali go do tego stopnia że można go łatwo ogłuszyć a porusza się jak mucha w smole.

  3. Na pewno kupię, szczególnie że takich gier się już nie robi, a nakładka na joy-cony w kształcie pistoletu również jest. Wersja na Switcha obowiązkowo:)

Dodaj komentarz