„Podpalaczka” – recenzja filmu. Ani jednej iskry

Trochę w tym kultowej „Carrie”, szczypta „Lśnienia”, a nawet odrobina znacznie nowszego „Instytutu”. U Stephena Kinga jak bumerang wraca temat nietypowo uzdolnionych, a przez to bardzo niebezpiecznych dzieciaków. Ze wszystkich powieści o tej tematyce „Podpalaczkę” lubię najmniej. Do filmu podchodziłem więc nie tyle z rezerwą, ile z kompletną obojętnością. Mimo to i tak spotkał mnie zawód.

Dostaliśmy już jedną kiepską ekranizację „Podpalaczki” w 1984 roku z młodziutką Drew Barrymore, która wcześniejszym występem w „E.T.” otworzyła sobie drzwi do kariery. Czy Ryan Kiera Armstrong, odtwórczyni tytułowej roli w najnowszej wersji filmu, pójdzie w jej ślady? Oczywiście nie można tego wykluczyć, jednak po rzeczonym filmie trudno byłoby pokusić się o podobne proroctwa, bo to obraz doskonale nijaki. Nie wywołuje żadnych emocji, tak pozytywnych, jak i negatywnych.
Nie mamy tym razem do czynienia z ekranizacją z budżetem na poziomie „To” czy chociażby „Mgły”. „Podpalaczka” jest bez porównania skromniejsza i bardziej kameralna, wygląda trochę jak eksponat z epoki VHS – zawieruszony gdzieś na strychu i odkurzony po latach zapomnienia. Zasadniczo nie mam z tym problemu, bo sama powieść pochodzi z tamtych czasów i na owe lata została skrojona. Trochę przaśna, trochę naiwna, ale zasadniczo wciągająca. Film wciągający być nie chce.
Gorzej, że scenarzysta przywdział siedmiomilowe buty i popędził z materiałem na skróty. Masę wątków wycięto, niektóre zmieniono, przez co pierwotna opowieść Kinga została rozcieńczona. Ktoś niezaznajomiony z prozą pisarza po seansie ma prawo zapytać: jakim cudem ten facet jest tak poczytny i wciąż dobrze się sprzedaje? Tyle że nowa „Podpalaczka” to bardziej kiepski remake słabego filmu niż ekranizacja książki.
Najbardziej kuriozalnie wypada finał, gdy mała dziewczynka, mogąca być w przyszłości żywą bombą atomową (choć na razie co najwyżej grilluje koty), bez problemu przebija się przez tajny ośrodek badawczy nieniepokojona przez nikogo, choć przecież spodziewano się jej przybycia. Końcowe starcia przypominają z kolei przesuwanie pionów na planszy chińczyka – właśnie tyle w nich dynamiki, ekspresji i życia. Tak, wiem, niski budżet i te sprawy, ale wygląda to po prostu źle i niewiarygodnie.

Wersji nakręconej w ’84 nie warto pamiętać, choć ratowała ją kapitalna ścieżka dźwiękowa autorstwa Tangerine Dream. A że historia lubi się powtarzać, w nowym obrazie ostatecznie najlepiej wypada muzyka skomponowana przez samego Johna Carpentera. Twórca kultowego „The Thing” wywołuje swymi aranżacjami niepokój, nerwowość i nieznośne napięcie. Dźwiękiem zrobił to, czego nie zdołał dokonać obrazem stojący za kamerą Keith Thomas. Szkoda.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
-
„Exit 8” udowadnia, że czasem po prostu liczy się rozrywka. To rzetelna...
-
2. sezon „1670” to wielki sukces Netfliksa. Adamczycha bawi po raz...
-
Spin-off „Wiedźmina” z nieoczekiwaną datą premiery. Insiderzy ujawniają, kiedy zobaczymy...
-
Trzeci sezon „Daredevila: Odrodzenie” powstanie. Dostał zielone światło od Disneya
Jedna odpowiedź do “„Podpalaczka” – recenzja filmu. Ani jednej iskry”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Kurczę, a tak na ten film liczyłem. Książkę, mimo że czytałem ją kilka(naście) lat temu wspominam bardzo dobrze, a po udanych ekranizacjach It i Doctor Sleep, miałem nadzieję na kolejne udane przeniesienie książki Kinga na duży ekran. No cóż, szkoda. Wygląda na to, że z tymi ekranizacjami dzieł Kinga jest tak trochę loteria, raz się uda, raz nie.