rek

FFXVI to nie jest moje Final Fantasy! [FELIETON]

FFXVI to nie jest moje Final Fantasy! [FELIETON]
Najlepsza gra tego roku! Płakałem przy niej, zachwycałem się fabułą, cieszyłem rozgrywką… Chwila, co? To był tylko sen? Piękny sen, który w dużej mierze nie znalazł pokrycia w rzeczywistości. A co najzabawniejsze, obudziłem się w samym środku zaciekłej walki. Tak porywająca bywa ta produkcja.

Nie jestem fanatycznym wyznawcą Final Fantasy, dlatego nigdy nie przeszkadzało mi to, że twórcy przy każdej możliwej okazji kombinowali, zwłaszcza z systemem walki. Powiem więcej: im odważniej Square Enix odchodziło od potyczek rozgrywanych w trybie turowym, tym bardziej wychodziło to serii na dobre. Kiedy więc okazało się, że najnowsza odsłona będzie swego rodzaju slasherem, aż zapiałem z radości. W dodatku przy projekcie dłubał Ryota Suzuki odpowiedzialny za niesamowicie widowiskowe starcia w Devil May Cry 5. Na papierze Final Fantasy XVI wyglądało po prostu jak tytuł skrojony całkowicie pode mnie.

Final Fantasy XVI

Tyle że Final Fantasy XVI to nie jest Devil May Cry 5. Ba, nie dostrzegam tu nawet ducha całej serii. To po prostu jakaś japońska gra akcji w klimatach dark fantasy, która jedynie w kilku momentach ma przebłyski geniuszu. Twórcom ewidentnie nie brakowało tytułowej fantazji, lecz z mojej strony zabrakło cierpliwości. Przed konsolą spędziłem ponad 40 godzin i większe wyzwanie stanowiła dla mnie walka ze snem niż z przeciwnikami.

Nuuuda…

System walki co prawda nie jest tak głęboki i rozbudowany jak w poprzednich projektach Suzukiego, ale w ogólnym rozrachunku zaliczam go raczej na plus. Tyle tylko, że w Final Fantasy naparzanka z wrogami nigdy nie stanowiła dla mnie clou rozgrywki. Do dzisiaj porusza mnie śmierć pewnej postaci z „siódemki”. Kompletnie się rozklejam, gdy Yuna w FFX wykonuje taniec na tafli wody w celu odprawienia dusz w lepsze miejsce. Seria przez wiele lat była w stanie czarować mnie klimatem, lekką naiwnością, przerysowanymi bohaterami, ciekawymi stylistykami, oryginalnym światotwórstwem oraz prostymi pułapkami emocjonalnymi, w które z chęcią wpadałem.

Nowa część postawiła głównie na mroczną atmosferę, której brakuje tej magiczności oraz frywolności. Nadęcie fabularne Final Fantasy XVI bywa męczące, zwłaszcza że pomiędzy kluczowymi momentami opowieści (te zazwyczaj są fenomenalnie zrealizowane) tracimy masę czasu na eksplorację nudnego świata (choć kilka lokacji potrafi zachwycić), powtarzalna rozgrywkę i zaliczanie tragicznie przygotowanych misji pobocznych, niepotrzebnie przedłużających zabawę oraz całkowicie burzących tempo rozgrywki.

Final Fantasy XVI

Kiedy już wydaje się, że produkcja nabiera rozpędu i teraz będzie tylko lepiej, Square Enix zaciąga hamulec ręczny, a ja patrzę z niedowierzaniem i modlę się, aby przebrnąć przez te mniej więcej cztery godziny bezpłciowej, sztampowej rozgrywki i znowu dotrzeć do jakiegoś bardziej gorącego momentu. Może gdyby tak wyciąć z Final Fantasy XVI całą tę dłużyznę, otrzymalibyśmy arcydzieło…? Cholera, też nie, bo w dalszym ciągu brakowałoby tu najważniejszych (przynajmniej dla mnie) elementów, za które pokochałem ten cykl.

Ja się tak nie bawię

Przyjaźń. Towarzysze. Relacje. W tych trzech słowach zawsze upatrywałem esencji Final Fantasy. Co mi po walce z wielkim niebezpieczeństwem, kiedy stawka nie wydaje mi się wystarczająco wysoka? Co mnie obchodzi śmierć jakiejś postaci, gdy jest mi kompletnie obojętna? Po co mi potężny heros, który nie potrzebuje nikogo do pomocy, bo i tak wie, że na luzie poradzi sobie z zagrożeniem? W „szesnastce” dopiero w finale poczułem te emocje, przywiązanie do pozostałych członków zespołu i siłę ich relacji. Przez większość czasu byłem jednak osamotniony, a okazjonalna wymiana zdań z „przyjaciółmi” Clive’a po prostu mi nie wystarczała.

Jednym z winowajców takiego stanu rzeczy jest nowy system walki. Producent zrobił z protagonisty maszynę do zabijania, zdolną do pochłaniania mocy innych ludzi (nie wdawajmy się w fabularne szczegóły). Po co mu więc towarzysze podczas bitwy? Co prawda koło herosa zawsze ktoś tam się kręci, ale z racji tego, że nie wydajemy pozostałym postaciom poleceń, to – zwłaszcza w ferworze walki – kompletnie o nich zapominałem. Nie miało dla mnie znaczenia, kto akurat jest moim wsparciem. Sami towarzysze Clive’a w większości przypadków są też mało charyzmatyczni, nie mają ciekawej historii, a ich motywacje to tylko kolejne klisze.

Final Fantasy XVI

Przez to wszystko nie potrafiłem mocno zaangażować się w wydarzenia. Protagonista na dobrą sprawę nie przechodzi żadnej wewnętrznej drogi, bo bardzo szybko odkrywa swoją tajemnicę i potencjał. Potem ma jedynie listę zadań do odhaczenia i właściwie nic nie jest mu w stanie przeszkodzić w ich zrealizowaniu. Przez większość czasu radzi sobie sam i nie musi na nikim polegać. Nie może też liczyć na moje wsparcie, bo zdecydowanie się nie zaprzyjaźniliśmy. Nie zostaliśmy też wrogami, bo bohater Final Fantasy XVI to postać zbyt bezbarwna. Clive jest mi obojętny tak samo jak gra studia Square Enix – nawet pomimo jej piękna i wielu zalet. To przykre.

16 odpowiedzi do “FFXVI to nie jest moje Final Fantasy! [FELIETON]”

  1. Gra dopiero przede mną, ale widzę, że ta gra mocno podzieliła użytkowników.

  2. To byłaby świetna gra gdyby poziom trudności był nieco wyższy. Walki nie stanowią żadnego wyzwania, po poznaniu systemu walki (bardzo dobrego zresztą), idzie jak po maśle i rzadko w ogóle doznaje się obrażeń… Główny bohater to typowy „badass”, a rzucani przeciwnicy to mięso armatnie. Gdyby nie to to byłoby bardzo dobry slasher i z ciekawą fabułą. RPG bym w ogóle tego nie nazwał, bo nie ma tu prawie w ogóle elementów RPG. Są poziomy doświadczenia, zdolności, ale to wszystko dodane na doczepkę. Jestem gdzieś w połowie gry i nie wiem czy dobrnę do końca. Jak zacznę się bardzo nudzić to ją porzucę, bo nigdy nie gram na siłę, żeby tylko ukończyć.

  3. Ja natomiast żadnym fanem Final Fantasy nie jestem (grałem tylko w remake VII części, przy którym jednak dobrze się bawiłem), dlatego jednym z moich głównych zarzutów wobec XVI jest to, jak szybko porzuca motywy rodem z „Gry o tron” na rzecz wszystkiego, z czym ta seria mi się do tej pory kojarzyła w kwestii opowiadanych historii. Zgadza się: zarzucam Final Fantasy, że jest Final Fantasy, ale nic nie poradzę, że śledzenie politycznych intryg i ruchu wojsk na mapie jest dla mnie ciekawsze od monologów jakiegoś sztampowego, boleśnie pompatycznego bóstwa, z którym tylko główny bohater może sobie dać radę, więc reszta skądinąd fajnie napisanych postaci i wydarzeń schodzi na trzeci plan.
    XVI jest niestety „klasycznym” Final Fantasy również w tym sensie, że pomimo wykonania kilku kroków ku przeniesieniu serii w trzecią dekadę XXI wieku, nadal razi pewnymi paskudnie archaicznymi elementami. Na zadania poboczne narzekał już chyba każdy, ale nie da się nie narzekać, jeśli w praktyce WSZYSTKIE polegają na zabawie w kuriera? Raz dostarczymy komuś tacę z jedzeniem, innym razem dobre słowo, a jeszcze innym łomot, niemniej pod względem mechaniki to ciągle to samo. Przez całą grę. Nie mogłem się też nadziwić jak w produkcji tak obficie częstującej gracza (znakomitymi!) cutscenkami bardzo wiele rzeczy rozwiązanych jest w sposób kompletnie niefilmowy. Zamiast kazać graczowi co chwilę krążyć między kilkoma postaciami oddalonymi od siebie na odległość rzutu piłką lekarską, można to było załatwić właśnie szybką cutscenką, jak zrobiono to np. w Wiedźminie. Ale nie, biegaj do tego cholernego „dziadygi od książek”, bo pewnie ma dwa zdania do wtrącenia…
    No i jest jeszcze, oczywiście, design map – okropny, wołający o pomstę, a wręcz nasuwający pytanie, czy osoba zań odpowiedzialna ma choćby namiastkę rozumu i godności człowieka. Najbardziej ubawiły mnie te największe obszary wyglądające trochę jak zgniły owoc pracy stażysty, któremu Naoki Yoshida pokazał Biały Sad i kazał zrobić „coś w tym stylu, tylko z pasącymi się chocobo”. Trochę wstyd.
    Koniec końców Final Fantasy XVI okazało się być całkiem dobrą grą, ale też potężnym rozczarowaniem. W swych najlepszych momentach świecila niczym supernowa, ale gdy tuż przed wyruszeniem na finałowe starcie zostałem zasypany jakąś absurdalnie dużą liczbą zadań pobocznych (tak, właśnie w TAKIM momencie!), nie miałem już ani siły, ani ochoty się z nimi męczyć – zależało mi już tylko na tym, żeby sprowadzić na ziemię tego buca jak-mu-tam (serio, nie pamiętam imienia głównego złego, tak bardzo był „ciekawy”) i odfajkować napisy końcowe.

    • A to zmeczenie finalowe doskonale znam, prawie kazda gra 20h+ konczy u mnie tak samo – speed run do finalu i odinstalowac. Wyjatkiem bylo ostatnio Dragon Age Origins, ktore skonczylem i od razu rzucilem sie w wir dodatku, swoja droga lepszego od glownej kampanii.

    • Jestem świeżo po Bloodborne i jak dla mnie to doskonały przypadek gry, której żal mi było kończyć. Dość powiedzieć, że tuż przed finałową walką (a w zasadzie dwiema, bo użyłem trzy części pewnego przedmiotu – kto grał, wie o co chodzi) postanowiłem nie kończyć gry i bawiłem się w opcjonalnych Lochach Kielicha, które w sumie wyglądają jak coś, co prostu nie zmieściło się do pełnej wersji i twórcom żal to było wywalać). Tak czy siak, po Bloodborne od razu rzuciłem się na Dark Souls 2 z dodatkiem, bo ostatnio ta formuła tak mi siedzi w głowie, że nie chce mi się grać w inne gry 🙂 Natomiast Biomutant i Mad Max były u mnie takimi grami, które po około 20h chciałem jak najszybciej skończyć, bo po tym czasie nie oferowały nic ciekawego, były sztucznie rozciągnięte.

    • U mnie pod koniec DS tez nie wlaczal sie tryb „enough is enough”, natomiast bardzo silnie zaistnial przy Elden Ringu, ktory mimo calej milosci do niego mial tak rozciagniety end game, ze ciezko bylo mi nie wzdychac na kazdego kolejnego przegietego bossa.

  4. Naprawdę ciekawy przypadek skrajnie polaryzujacego tytulu. Sam raczej nie siegne, bo nigdy nie udalo mi sie zaprzyjaznic z zadnym FF na dluzej niz kilka godzin (szczerze mowiac to chyba tylko Super Mario RPG z calej plejady jRPG zdolalo mnie wciagnac na dluzej), ale obserwowanie ewolucji tej serii – bylo nie bylo emblematycznej dla calej branzy – zawsze bylo interesujace.

    • Próbowałeś Personę? Wybitna seria jRPG, a 5 (Royal) to już Hall of Fame gier w ogóle. Każdy aspekt powala – od muzyki, poprzez kreację bohaterów, na fabule kończąc. Fabularnie to jest taki majstersztyk, że ze świecą szukać.

    • Probowalem! W trojke gralem na PS3, odpadlem po kilku lochach. Piatka byla dosc ciekawa, ale sprzedalem PS4, wiec moze wersja Royale kiedys wjedzie na PC. Mam 4 na Steamie i nie porzucilem jeszcze nadziei, ale do tej pory bylo raczej srednio :-P.

    • 5 Royal jest dostępna na Steamie. Na tle poprzedniczek to gra o kilka klas jakości lepsza, więc daj jej szansę. Zauważyłem jednak, że w komentarzu niżej napisałeś, że szybko nudisz się grami – i to może być problemem, bo to gra-moloch. Jakieś 150 godzin.

    • No, jesli 20h+ to szybko, to pewnie moze byc ciezko. Z drugiej strony na dwa przejscia Wiedzmina 3 przeznaczylem okolo 180h, wiec kwestia tytulu tez.

  5. Nie grałem w FF XVI, ale czytając felieton mam wrażenie, że powiela ona grzechy, które prędzej czy później niesamowicie męczyły mnie w XV i VII Remake.

    Uwielbiam klasyczne Finale, ograłem w sumie wszystkie z ery PSX (IX na zawsze w moim sercu – najlepsza część z całej serii), trochę nowszych, kilka starszych tytułów. Nie zliczę też innych jRPGów które w swoim życiu przeszedłem. To co lubię w tym gatunku gier, to przyjemna pętla gameplayowa – podróże od miast do lochów, stopniowy rozwój drużyny kolorowych i cudacznych postaci, ich powoli rosnąca potęga, aż w końcu ubicie jakiegoś wyjątkowo perfidnego niemilca i happy end. W między czasie gameplay jest niemal zawsze urozmaicany mniej lub bardziej skomplikowanymi minigierkami albo wymagającymi kombinowania i szperania tajnymi zadaniami pobocznymi. Jeśli te podstawy są dobrze przygotowane, to nawet bzdurna czy infantylna fabuła nie powodowały u mnie zmęczenia i chęci jak najszybszego dobicia do końca gry.

    Ostatnie części FF to dla mnie z kolei festiwal przesadyzmu – wielkie, ale puste światy i areny, setki zadań pobocznych sprowadzonych do fedexowania, masa pięknie wymodelowanych postaci bez nawet grama osobowości, arcade’owy styl walki z przeciwnikami stanowiącymi gąbkę na pociski/ciosy mieczem/magiczne zaklęcia.

    Przy FF VII Remake trzymała mnie w zasadzie tylko chęć zobaczenia tego, jak pięknie odtworzono Midgar i pierwsze kilka godzin klasycznego FF VII, przy XV – sympatyczna ekipa Noctisa. Jednak przez to, że obydwie gry wypełniono po brzegi tak bzdurnie gigantyczną masą zapychaczy, granie szybko przeradzało się z zabawnego w męczące.

    Grając jako dzieciak w VII czy IX miałem wrażenie, że te gry są masywne, że ich światy można zwiedzać przez 100 godzin i ciągle znajdować coś nowego, że gra na 3-4 płytach CD to nieskończony moloch pełen sekretów. Dopiero dziś widzę, że były to raczej małe i skromne gry, które jednak ktoś potrafił zaprezentować w perfekcyjny sposób, który bawił do końca przez te 30-50 godzin

  6. ZaczarowanyKorsarz 31 lipca 2023 o 18:13

    Mówiąc a Finalu, może by tak powiedzie że Final Fantasy XIV zmierza na Xboxy? Czy może macie problemy finansowe?

    • OK, dziesięcioletnie MMO pojawi się na sprzęcie, którego użytkownicy, patrząc na statystyki, generalnie mają w nosie Final Fantasy. Świat już nigdy nie będzie taki sam po tym miażdżącym zwycięstwie „Zielonych” nad „Niebieskimi” (ponieważ oczywiście, że fanboje z miejsca tak to zinterpretowali).
      Zadowolony?

    • ZaczarowanyKorsarz 2 sierpnia 2023 o 02:48

      Aha, to samo dziesięcioletnie MMO co przez ostatnie lata miało duży wzrost graczy (w dużej mierze dzięki Blizzardowi i jego zmiany w stosunku do WoW-a), to jeszcze zapowiedzieli nowy dodatek oraz to że hojny darmowy trial dostanie dodatek Stormblood.

      Redakcja mogła o tym napisać, ale widać że krucho coś z kasą.

  7. Ta gra jest przede wszystkim o jakieś 20h za długa. Gdzieś w połowie zaczyna się wlec niemiłosiernie, do tego stopnia że questy związane z głównym wątkiem zaczynają przypominać leniwe „zabij przynieś” rodem z MMO. Ale nie żałuję, że poświęciłem te 50h na ukończenie – warto wytrzymać dla tych walk z bossami, niektóre są bardziej odjechane niż w GoW i momentami myślałem, że będę musiał użyć gaśnicy na konsoli. Ale jednak jest mocno nierówno – pierwsze ok. 10h i ostatnie kilka misji są świetne i wbijają w fotel; środek to nuda.

Dodaj komentarz