Assassin’s Creed Mirage. Najsłabszy Asasyn od lat [RECENZJA]

Assassin’s Creed Mirage. Najsłabszy Asasyn od lat [RECENZJA]
To, co już za chwilę przeczytacie, raczej na to nie wskazuje, ale dla mnie, wieloletniego fana serii Assassin’s Creed, to naprawdę była najbardziej oczekiwana gra tego roku.

Zdążyłem zatęsknić za cyklem Ubisoftu, bo też świadomie ograniczyłem w pewnym momencie mój kontakt z Valhallą. Ostatnia duża odsłona przytłoczyła mnie tak mocno, że po wymaksowaniu ogromnej „podstawki” chęci starczyło mi tylko na pierwszy dodatek, czyli Gniew druidów. Oblężenie Paryża i Świt ragnaröku zostawiłem sobie na później… i na tym się skończyło. Okres postu przerwałem dopiero niedawno, najpierw odkurzając Black Flaga, a potem „jedynkę”, bo Mirage – jak już wielokrotnie zapowiadano – miał złożyć hołd przede wszystkim tej odsłonie. Wielki powrót do korzeni okazał się ostatecznie grą zupełnie niepotrzebną. Odpryskiem mającym przypomnieć, jak to drzewiej bywało, a w praktyce na każdym kroku utwierdzającym mnie w przekonaniu, że trzecia faza rozwoju tego uniwersum powinna się jak najszybciej zakończyć, i to najlepiej resetem. Twardym.

Assassin’s Creed Mirage

Nie wiem, kiedy ktoś w Ubisofcie wpadł na pomysł, że z kolejnego rozszerzenia opowieści o Eivor można zrobić nową, pełnoprawną odsłonę serii, ale uważam, że była to decyzja błędna. Ta gra, w nieco mniejszym formacie, idealnie sprawdziłaby się właśnie jako dodatek przypominający na każdym kroku, że punktem wyjścia do jego stworzenia była Valhalla. Oczywiście biznes to biznes i w tym kontekście był to ruch jak najbardziej prawidłowy. Assassin’s Creed Mirage zwyczajnie się sprzeda, pewnie nawet bardzo dobrze, a swoje dorzuci też popremierowe wsparcie w postaci kolejnych DLC. Tak przynajmniej sugeruje menu główne gry – i to jest news, bo jeszcze w lipcu Stephane Boudon utrzymywał, że na żadną dodatkową zawartość nie ma co liczyć. Pisaliśmy o tym zresztą na naszej stronie.

AWANS ZA AWANSEM

Znęcanie się nad Mirage’em rozpocznę od fabuły, bo też największe nadzieje pokładałem właśnie w niej, a konkretnie w całej otoczce związanej z kolejnym starciem dwóch zwaśnionych stron niekończącego się konfliktu. Dla nikogo nie powinno być niespodzianką, że gra pozwala wcielić się w Basima ibn Ishaqa, którego doskonale pamiętamy z dość istotnego występu w Valhalli. Swoimi wyczynami nie zasłużył on na poklask betonowej części fandomu, więc nadarzyła się doskonała okazja, żeby jego wizerunek poprawić, a przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, w jakich okolicznościach Basim podjął decyzję o wyprawie do Skandynawii i dlaczego ta wycieczka skończyła się tak, a nie inaczej.

Assassin’s Creed Mirage

Basima poznajemy w Mirage’u w młodym wieku, gdy trudni się na ulicach miasta Anbar profesją złodzieja. Wyraźnie intryguje go tajemnicze bractwo, które pośrednio dostarcza mu zleceń, więc chłopak robi wszystko, żeby skrócić dystans. Kiedy w końcu mu się to udaje, rozpoczyna się ekspresowy proces budowania jego pozycji w organizacji. Basim, a my wraz z nim, przejdzie przez wszystkie szczeble kariery, od nowicjusza do mistrza asasynów, wykonując szereg zadań już na terenie Bagdadu i w jego okolicach. Warto dodać, że to wszystko wydarzy się na przestrzeni kilkunastu, może kilkudziesięciu dni, bo fabuła – w przeciwieństwie do starszych odsłon – nie jest podzielona na sekwencje, a więc nie oferuje też przeskoków w czasie. Jak awansować, to tylko na delegacji w Iraku.

GDZIEŚ JUŻ TO ROBIŁEM

Zadania sprowadzają się, niestety, do poznawania tożsamości kolejnych osób piastujących różne stanowiska w szeregach lokalnego Zakonu Starożytnych, czyli prototemplariuszy. Piszę „niestety”, bo ten schemat Ubisoft z uporem maniaka eksploatuje od Origins i zrobiło się to już zwyczajnie nudne. Nie jesteśmy w stanie wyrobić sobie jakiegokolwiek zdania o głównym złolu w toku fabuły, a kiedy jego maska wreszcie spada, jedyną reakcją, do jakiej jesteśmy w stanie się zmusić, jest wzruszenie ramionami. Tęsknię za czasami Brotherhooda, gdzie Cesare Borgia był zwykłym sukinsynem, wiedzieliśmy o tym od prologu i dlatego spuszczenie mu łomotu na finiszu było tak cholernie satysfakcjonujące. Wtedy jednak marką Assassin’s Creed opiekowali się inni ludzie. Ludzie, którzy po prostu chcieli opowiedzieć fajną historię i – co istotne – potrafili to zrobić.

Oczywiście można taki zabieg przypudrować hasłem „powrót do korzeni” i powiedzieć „zaraz, halo, w »jedynce« też poniekąd tak było”. Owszem, było i moglibyśmy to nawet traktować w charakterze fajnego nawiązania, ale come on, przed Mirage’em pojawiły się trzy duże tytuły, które jechały na dokładnie tym samym schemacie – najpierw śledztwo, potem wyrok. Właśnie ta gra, jak żadna inna, mogłaby wywrócić ten wózek i zrobić coś inaczej. W końcu jest mniejsza, bardziej zwarta i nadawałaby się idealnie do tego, żeby poprowadzić tę historię tak, jak choćby we wspomnianym Brotherhoodzie.

Assassin’s Creed Mirage

To zresztą niejedyny problem fabuły w nowej odsłonie. W Mirage’u kiepscy są też bohaterowie niezależni, a dialogi… o panie – nie wiem, kto to pisał, ale ewidentnie powinien zmienić profesję. Po godzinie męczarni przełączyłem głosy na arabskie, i to nie dlatego, że chciałem „wczuć się w Bagdad”, po prostu wolałem nie słyszeć kolejnych nijakich kwestii po angielsku, które z automatu zapisywały mi się w mózgu wyłącznie negatywnie. Tutaj nawet rozmówki z kupcami są krindżowe, a jak widzę towarzyszące im gesty, to utwierdzam się w przekonaniu, że hasło „gry 18+ tworzone dla trzynastolatków” w przypadku tej serii nadal obowiązuje. Nie potrafię zrozumieć, jak to jest, że tak duża i bogata firma nie potrafi zrobić w tej kwestii porządku. Przecież to nie jest problem nowy, ludzie nie narzekają na to od wczoraj. Chyba że tak ma po prostu być i jest to zabieg celowy, ale w takim przypadku tym gorsze to podejście.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE

ZMARNOWANY POTENCJAŁ

Gra, co znamienne, nie nawiązuje też w żaden sposób do tego, co działo się potem w Valhalli. Jeśli będziecie dobrze szukać, to zobaczycie jedno przyjemne odniesienie… i to w zasadzie wszystko. Nie ma tutaj żadnego domknięcia tamtej historii, nie zbudowano żadnego konkretnego pomostu pomiędzy tymi dwiema odsłonami. W sumie to nawet nie czuję, że wiem o Basimie więcej. Mirage kończy się tak, żeby dało się bez problemu dopisać do niego kolejne rozdziały, już w formie płatnych DLC. Tych samych, których w lipcu jeszcze miało nie być, ale teraz okazało się, że jednak będą.

Assassin’s Creed Mirage

Nie wykorzystano też potencjału, jaki niosło ze sobą umieszczenie w grze twierdzy Alamut – dokładnie tej, w której toczy się akcja powieści Vladimira Bartola z 1938 roku. Z książki Słoweńca pożyczono całą koncepcję pierwszego Assassin’s Creeda, z kultowym hasłem „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone” włącznie. Słynną siedzibę skrytobójców odwiedzamy w fabule dwukrotnie – i to byłoby na tyle. Po ograniu Mirage’a polecam Wam odpalenie „jedynki” i porównanie Alamutu z Masjafem, tak dla sportu. Przejdźcie się po tamtym zamku, przyjrzyjcie się trenującym obok niego asasynom, porozmawiajcie z Al Mualimem. Widać tam rozmach, czuć, że jesteśmy częścią czegoś wielkiego. W nowej grze możemy co najwyżej popatrzeć z daleka na okazałe budynki, a eksploracja ogranicza się do skromnego obozu i nic nieznaczących pogaduszek z przypadkowymi ludźmi. Rozumiem, że twierdza wciąż jest w budowie, ale nie wiem, dlaczego nie możemy zwiedzić nawet tego, co już stoi.

STARA GRA PO NOWEMU

W temacie rozgrywki wielu z Was pewnie zastanawia się, ile w Mirage’u jest Valhalli, a ile tych pierwszych odsłon. Odpowiedź jest prosta. To zrobiona po staremu gra na silniku z III fazy, przynajmniej do pewnego stopnia. Powiem nawet więcej – jestem pod wrażeniem tego, jak dużo dobrego udało się z tego mimo wszystko wycisnąć. Nie jest to oczywiście totalny powrót do korzeni, ale trzeba uczciwie przyznać, że jest całkiem blisko.

Przede wszystkim poprawiono parkour, a konkretnie usunięto irytującą mnie już w Origins możliwość wdrapania się wszędzie. Jeśli nie ma się czego złapać, to trzeba poszukać innej drogi. Ta prosta zasada całkowicie zmienia sposób poruszania się po Bagdadzie, co świetnie widać przy próbach sforsowania otaczającego Koliste Miasto muru. Nie natrafiamy tu rzecz jasna na tak duże przeszkody, jak dawniej, ale krok w tym dobrym kierunku został zrobiony. Podczas 30 godzin obcowania z Mirage’em zdarzało mi się, że rozglądałem się uważnie, by ustalić, jak dotrzeć do interesującego mnie punktu, a tego o erpegowych poprzednikach powiedzieć już bym nie mógł.

Assassin’s Creed Mirage

Druga sprawa to sam traversal. Po Bagdadzie biega się zwyczajnie przyjemnie. Widać ogrom pracy włożonej w samo miasto, w domykanie ścieżek, które pozwalają swobodnie przemieszczać się po dachach bez zatrzymywania – wszystko działa nadzwyczaj płynnie. Poczułem też to, o czym zapomniałem w Origins, czyli konieczność sprytnego gubienia pościgów w zaułkach, zmiany kierunku biegu, przerywania kontaktu wzrokowego, przewagi wynikającej z możliwości szybkiego wspięcia się na budynek itd. Mało tego, w różne miejsca powtykano kryjówki, zarówno na dachach, jak i na poziomie ulicy, dzięki czemu zawsze istnieje opcja schowania się w trakcie ucieczki. Swobodny bieg po mieście to chyba najmocniejszy punkt Mirage’a i bardzo doceniam to, że poświęcono mu tyle uwagi. Tak naprawdę w tym wszystkim brakuje jedynie odbijania się od ścian, które podobno nie sprawdza się na tym silniku i dlatego nie ma go w żadnej odsłonie od Origins włącznie. Czasem zwyczajnie brakowało mi możliwości odskoku w bok lub w tył, ale nie jest to aż tak duża strata, żeby bić o nią pianę.

SKRADANIE SIĘ NA PIERWSZYM PLANIE…

Podoba mi się też to, że skrócono dystans do przeciwników, a dokonano tego bardzo prosto – zabierając bohaterowi łuk. Nie wystarczy już wleźć byle gdzie, by ściągąć strażników po kolei headshotami, a po przerzedzeniu ich szeregów dokonać dzieła zniszczenia za pomocą ukrytego ostrza. Teraz trzeba bardziej kontrolować to, co dzieje się wokół nas, wyciągać wrogów po kolei i wykańczać ich z głową. Mamy oczywiście pod ręką zabawki, które są skuteczne w atakach na odległość (przede wszystkim noże do rzucania), ale żeby z nich skorzystać, i tak musimy zbliżyć się do nieprzyjaciół. Warto tu od razu nadmienić, że arsenał narzędzi zwiększa się wraz z rozwojem postaci. Możemy nawet decydować o kolejności ich odblokowywania, a potem zmieniać je, jeśli okaże się, że bardziej przyda nam się coś innego. Gadżety te da się też ulepszać, zmieniając sposób ich działania. Świetnym tego przykładem są strzałki usypiające. To od nas zależy, czy będą nadal kłaść przeciwników do snu, zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem, czy też wprawiać ich w szał, jak w Black Flagu. Zmian można dokonywać dzięki prostemu systemowi craftingu, a potem mieszać właściwościami narzędzi wedle uznania.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE

Słowo należy też poświęcić ukrytemu ostrzu i bardziej ogólnie – walce. Nie ma w tej grze przeciwnika, którego nie dałoby się zabić jednym pchnięciem, oczywiście z zaskoczenia. Znów ukłon w stronę starych odsłon. Kiedy wydarzy się otwarty konflikt, musimy korzystać z mieczów i sztyletów – obu tych broni Basim używa równocześnie. System walki jest wypadkową pomiędzy starymi rozwiązaniami i nowymi. Nadal można okładać przeciwników słabymi i mocnymi ciosami, ale kiedy uda nam się uderzenie przeciwnika zablokować, otwiera się okienko na wykonanie finiszera, rozwiązującego problem od razu. Po odrobinie praktyki można w zasadzie stać jak słup i czekać na okazję do zabicia rywala jednym celnym pchnięciem. Trzeba tylko uważać na ataki, których zablokować się nie da (wówczas niezbędny jest unik w stylu Geralta) i pilnować się, by nie otoczyło nas więcej wrogów. Ci nie czekają cierpliwie w kolejce, jak to bywało kiedyś, tylko od razu biorą się do roboty.

Assassin’s Creed Mirage

Specyficzna konstrukcja gry sprawia, że otwarty konflikt to zawsze najgorsza opcja. Lepiej jest działać potajemnie, ściągać strażników ukrytym ostrzem i pomagać sobie narzędziami, nawet w sytuacjach krytycznych, kiedy nieprzyjaciel jest o krok od ustalenia naszej pozycji. Mirage ogólnie bardzo ułatwia skradanie się, bo mamy do dyspozycji gwizd wabiący wrogów, a oni sami są niezwykle tępi. W jednej małej kępce wysokiej trawy załatwiłem raz pięciu przeciwników po kolei i nie zostałem wykryty. Taki to już urok większości skradanek, od wieków bazujących na kilku prostych rozwiązaniach, które kłócą się ze zdrowym rozsądkiem.

…ALE NIE WSZYSTKO W NIM BŁYSZCZY

Ogólnie rzecz biorąc, duży nacisk na skradanie się powinien być największą zaletą tej produkcji. Nie ma łuku, gra nie jest też taką rąbanką jak Valhalla, więc aż się prosi, żeby infiltrować pozycje wroga, zdejmować wartowników po kolei i cieszyć się z dobrze wykonanego zadania, jeśli nikt nie zauważy naszej obecności. Niestety, Mirage ma jedną wadę, która sprawia, że nawet przełożenie wajchy na działanie w ukryciu nie satysfakcjonuje. Nie wiem, który orzeł w Ubisofcie to wymyślił, ale strażnicy w placówkach respawnują się. Nie po godzinie, nie po całej dobie, po prostu po chwili, jeśli tylko oddalimy się od miejsca, w którym dokonaliśmy redukcji personelu. Najbardziej uciążliwe jest to w dużych garnizonach. Wyobraźcie sobie – wchodzicie do strefy zastrzeżonej, robicie plan ataku i realizujecie go w pełni, tworząc przy okazji pusty obszar lub ścieżki, po których można swobodnie się poruszać, wracacie tam pięć minut później i znów stoi tam jakiś typ, czasem trzech. Masakra. Nie wiem, kto przy zdrowych zmysłach uznał, że jest to dobry pomysł. Przecież to zaprzeczenie idei stojącej za skradaniem się. Tylko za to odejmuję cały punkt od końcowej oceny, bo tak idiotycznego rozwiązania jeszcze nie widziałem. Próbowałem sobie przypomnieć, czy z taką sytuacją mieliśmy do czynienia na przykład w Origins, ale jestem przekonany, że nie.

Assassin’s Creed Mirage

Trzeba też tutaj zaznaczyć, że ciche podchody dość szybko powszednieją, a pod koniec stają się wręcz odrobinę męczące. Nie winię za to konstrukcji lokacji, dużej liczby wrogów itd. – znużenie wynika z tego, że w zasadzie ciągle robimy to samo. Mały wybór zabawek i ledwie kilka typów przeciwników (zwykli strażnicy, łucznicy, opancerzone misie, panowie z miotaczami ognia) nie pomagają. Trudno mieć frajdę z tego, że po raz 50. wchodzimy gdzieś i robimy swoje przy tak małym garniturze opcji. W tym względzie Mirage aż za bardzo przypomina „jedynkę” i nie mogę tego wrzucić do kategorii zalet. Jeśli byliście zmęczeni sieczką w poprzednich odsłonach, to początkowo takie podejście do sprawy wyda Wam się szalenie rajcujące, ale po pierwszych ochach i achach to zmęczenie przyjdzie, raczej prędzej niż później.

Nie pomaga nawet jedyna nowość, czyli tzw. asasyńskie skupienie. Przed premierą Ubisoft był mocno krytykowany za ten pomysł, bo umiejętność likwidowania kilku wrogów – co najmniej dwóch, maksymalnie pięciu – w mgnieniu oka zbyt mocno ułatwia sprawę. Zgodnie z moimi podejrzeniami użyłem tej supermocy dwukrotnie – w tutorialu i potem raz jeszcze, żeby wbić trofeum. Z tego nawet nie da się korzystać zbyt często, bo licznik trzeba nabijać skrytobójstwami, takimi zwykłymi, więc w sumie i tak wygodniej załatwiać wrogów klasycznie. Skupienie można potraktować jako miły dodatek i nic ponadto. Niczego nie zmienia, niczego nie wnosi. Co najwyżej przyspiesza proces maksowania gry, kiedy znudzi nam się już skradanie i mozolne eliminowanie wrogów stojących nam na drodze do celu.

ELEMENTY RPG? OBECNE

W pozostałych kwestiach Mirage kroczy ścieżką wytyczoną przez erpegowych poprzedników. Otwieramy skrzynie ze sprzętem, równie mocno ograniczonym jak w Valhalli, kolekcjonujemy schematy i zbieramy trzy rodzaje surowców do craftingu, które pomogą cały arsenał ulepszyć. Nierzadko wymaga to główkowania, bo droga do skrzyni bywa zablokowana i najpierw trzeba wpaść na pomysł, jak w ogóle do niej dotrzeć. Będziecie też znajdować „zagadki”, czyli rozmaite świstki zawierające informacje pomagające odnaleźć przedmioty kosmetyczne. W tym przypadku trzeba szukać wskazówek albo w lakonicznych podpowiedziach, albo bezpośrednio na rysunkach. To te ostatnie sprawiły mi w Mirage’u najwięcej kłopotu, bo czasem trudno wpaść na pomysł, gdzie znajduje się nabazgrolony budynek, i dotrzeć do zakopanej w ziemi niespodzianki.

Assassin’s Creed Mirage

Elementy erpegowe są oczywiście w tej grze obecne; twórcy, choć niewiele o tym aspekcie mówili, nie do końca się go pozbyli. Drzewka rozwoju postaci są trzy i zawierają kilkanaście zdolności. Punkty umiejętności zdobywamy, wykonując zadania z głównego wątku, zbierając zaginione księgi (to równocześnie jedna z aktywności pobocznych), a także zaliczając kontrakty. O tym, że coś dorzuci nam dwa skill pointy, poinformuje nas sekcja nagród. Zadania z tablic w kantorach asasynów to zwykłe, proste questy. Na ogół trzeba kogoś zabić, czasem eskortować, co też wiąże się z eksterminacją zastępów wroga, a najrzadziej coś ukraść lub zbadać. Liczba takich zleceń jest skończona, więc w końcu je wyczerpiemy.

CZYTAJ DALEJ NA KOLEJNEJ STRONIE

Sama gra jest dość krótka. Po niespełna 20 godzinach miałem zamkniętą całą fabułę, a nie koncentrowałem się wyłącznie na niej. 10 godzin później miałem już wyczyszczoną w całości mapę i wbite 95% trofeów. Gdybym wcześniej skupił się na tych ostatnich w większym stopniu, pewnie wbiłbym platynę szybciej, dlatego nie warto się spieszyć. Mirage miał być małą grą i taką faktycznie jest, w gruncie rzeczy niewiele tu do roboty. Nawet zwiedzanie jest takie sobie, bo choć poza pięknym Bagdadem znajduje się sporo przestrzeni, a także kilka osad i jedno większe miasteczko (startowe), to później i tak nie ma tam po co jechać. W ogóle bawi mnie to, że ktoś wpadł na pomysł, żeby dodać wierzchowcom współczynnik staminy. Po co? Nie wiem. Konie i wielbłądy służą w Mirage’u wyłącznie do przemieszczania się, nie da się nawet walczyć z grzbietu. Zresztą i tak nie byłoby z kim, bo jedyni wrogowie, jakich spotkamy poza murami Bagdadu, to ci w oznaczonych lokacjach, czyli strefach zastrzeżonych.

Assassin’s Creed Mirage

CHYBIONY STRZAŁ

Wypadałoby to wszystko teraz jakoś podsumować i w sumie mam z tym kłopot. Nie chcę przesadnie gnoić tej gry tylko za to, że w jakimś stopniu próbuje zrobić pewne rzeczy inaczej niż w Assassin’s Creed Origins, Odyssey czy Valhalli, z drugiej jednak strony ona naprawdę jest kompletnie nijaka. Odczułem to przyjemne mrowienie na plecach, kiedy Mirage’a odpalałem, zapewne spowodowane chęcią przeżycia wspaniałej przygody, ale po wszystkim ciśnie mi się na usta jedynie krótkie „meh”. To paradoks, że tak bardzo chciałem dostać produkcję, która koncentruje się wyłącznie na starciu asasynów z templariuszami – przepraszam, Ukrytymi i Zakonem Starożytnych – a kiedy wreszcie ją zaliczyłem, to na odchodne jestem w stanie jedynie wzruszyć ramionami.

Mirage po prostu zawodzi jako kolejny rozdział tej serii. Nic do niej nie wnosi, w żaden sposób jej nie rozwija. Gdybym nie wiedział, że miał być deelcekiem, to powiedziałbym, że powinien nim być. Fabuła przewidywalna do bólu, tocząca się według utartego od lat schematu, niezawierająca żadnych fajerwerków poza końcowym twistem, który jest w sumie tak nijaki, jak cała reszta. Emocje w zasadzie tylko na początku, potem jak na grzybach. Kiedy wreszcie stajemy się pełnoprawnym skrytobójcą, zaczyna się znajomy taniec, oklepany do bólu, a co za tym idzie, mało efektowny.

Assassin’s Creed Mirage

Nie pomogło tej grze nic. Ani przywrócenie starych rozwiązań, ani powrót na Bliski Wschód. Napędzani nostalgią możemy sobie włączyć niebieski filtr, dzięki któremu Mirage wygląda jak pierwszy Assassin’s Creed w Akce, ale nie sprawi to, że poczujemy ten sam dreszczyk emocji. Wczesne odsłony tej serii miały w sobie jakąś dozę mistycyzmu, byliśmy pod wrażeniem tej aury tajemnicy towarzyszącej starciu dwóch sił uwikłanych w nierówną wojnę. Czuliśmy przede wszystkim, że jesteśmy kozakami. Grałem niedawno w „jedynkę” i nadal byłem pod wrażeniem zamku w Masjafie, od razu przypomniałem sobie, jak wielką radość sprawił mi krótki powrót do niego w Revelations. Tutaj mamy w teorii podobny Alamut, ale wciąż budowaną twierdzę podziwiamy tylko z oddali. Obok niej toczą się za to nic niewnoszące rozmowy bandy randomów. Po 30 godzinach nie pamiętam nawet ich imion, mimo że przez cały ten czas gra bombardowała mnie nimi w napisach towarzyszących dialogom. Gdzie ta moc, gdzie to bractwo? Z pewnością nie tutaj.

Ja nawet nie wiem, do kogo ten produkt jest kierowany. Tydzień temu powiedziałbym, że przede wszystkim do starego betonu, który jest już zmęczony erpegowymi klocami na ponad 100 godzin i potrzebuje porcji sieczki w starym stylu, ubarwionej starciem kultowych dla nich sił. Jeszcze przed ukończeniem fabuły pomyślałem sobie, że może jednak właśnie do tej rzeszy nowych graczy, którzy wiedzą, że był kiedyś taki ziomek jak Altaïr, ale propozycję odpalenia produkcji z 2007 roku zbędą pierwszą lepszą wymówką. Im Mirage może spasować bardziej, bo zarzuca przynętę w postaci tego, co już doskonale znają, ale podaje to w formie, która na swój sposób jest dla nich nowa. Dla mnie, czyli człowieka, który na tej serii zjadł zęby, jest to wielkie, kompletnie niepotrzebne nic. O matko, nawet Origins był od Mirage’a lepszy, bo przynajmniej raczył nas w końcówce dużą dawką fanserwisu, nagradzał świetnymi nawiązaniami do klasyków po tych wszystkich godzinach mokrej roboty. Tutaj nawet tego nie ma. Łudziłem się niedawno, że przygody Basima będą wreszcie punktem zwrotnym w całej tej historyjce, że zobaczymy chociaż początek procesu przepoczwarzania się organizacji Ukrytych w bractwo asasynów. Oczywiście nic z tych rzeczy. Może temat jeszcze wróci. W DLC.

Assassin’s Creed Mirage

NIE DLA MNIE

Stwierdzam ze smutkiem, że to najsłabszy Asasyn od lat, w moim prywatnym rankingu odsłon tej serii szoruje po dnie. Tu trzeba resetu, a nie płynnego przejścia w IV fazę, zapewne niezbyt rychłego, bo przecież szykowana jest już japońska część, która prawdopodobnie znów będzie erpegiem. Mam gdzieś nawet to, na jakim fundamencie gatunkowym zostałby taki reboot zbudowany. Chcę znów poczuć to, że jestem kozakiem, że należę do bractwa masakratorów, które uwielbiam. Nie chcę kolejnego wyciętego z ubisoftowego szablonu bohatera otoczonego przez bandę bezbarwnych obdartusów, którzy wypluwają z siebie zdania niewarte zapamiętania. Zróbcie reset z prawdziwego zdarzenia, bo ten pociąg zmierza donikąd.

Na koniec jeszcze coś. Mirage miał być dodatkiem, ale jest samodzielną pozycją i w PS Storze kosztuje dziś 230 złotych. Widmo wolności, które wyjmie Wam z życia mniej więcej tyle samo czasu, jest o 130 złotych tańsze. Grałem w obie te produkcje jedna po drugiej i w bezpośredniej konfrontacji „dodatków” jest to pojedynek gołej dupy z batem.

W Assassin’s Creed Mirage graliśmy na PlayStation 5.

[Block conversion error: rating]

22 odpowiedzi do “Assassin’s Creed Mirage. Najsłabszy Asasyn od lat [RECENZJA]”

  1. Wielka szkoda, że tak zmarnowano potencjał… Specjalnie uwziąłem się ostatnio na dokończenie Valhalli z dodatkami, żeby możliwie szybko wziąć się ze spokojem za Mirage. A tu widzę, że na luzie można poczekać na premierę dodatków i redukcję cen 😛
    Ograć kiedyś ogram, dla zasady, jako wielki fan AC, ale mój apetyt na tę grę zdecydowanie zmalał.

  2. No, właściwy człowiek na właściwym miejscu, jeśli chodzi o recenzowanie tej serii 🙂 I cóż, zaskoczony werdyktem nie jestem. Moim ostatnim asasynem było Origins (ledwo skończyłem, po 15h widziało się już wszystko, potem coraz więcej monotonii). Wcześniej w miarę regularnie ogrywałem kolejne gry, z pominięciem Sindicate. Z racji tego, że dla mnie clue całej zabawy to wątek współczesny, z wiadomych względów z odsłony na odsłonę traciłem zainteresowanie. Szkoda, że Ubi odeszło od tych Dänikenowskich historyjek, no ale vox populi, vox dei. Inna rzecz, że takiej formuły i takiej pętli gameplayowej, jaką asasyny oferują, nie można klepać w nieskończoność.

  3. Od początku wyglądało mi to na kompletnie oderwany od rzeczywistości projekt, bo ani nie wyglądał na żaden powrót do korzeni, ani nie był imponujący gameplayowo czy wizualnie. Trailery wyglądały jak G, gra prezentowała się totalnie bland i bez polotu: po prostu kilka kroków wstecz i pół kroku do przodu. Dla kogo to miało być?

  4. Cholera naprawdę wielka szkoda! Tej serii poświęciłem setki godzin i podobnie jak Ty również nie mogłem się doczekać tej odsłony a tutaj taki klops :/ Gra w sklepie Ubisoft kosztuj 200zł ale ja dzięki punktom mogę mieć ją za 160zł Czy za taką cenę warto?

  5. Szkoda.

  6. Niby człowiek wiedział a jednak się łudził.. Aż się obawiam o ich nadchodzące gry czyli Star wars Outlaws czy Far….. Avatar. Ja przygody z Assasynem skończyłem na Unity…. Wiem wiem wtedy seria już miała mocną zadyszkę a w dodatku ta optymalizacja na premierę ale po latach zakupiłem i dzięki Historii w której się działa ta część gra ostatecznie mi się spodobała. Najlepszym Assasynem ever la mnie był 4 Black flag mega świetny klimat piratów

  7. Tekst recenzji o frustracji gracza i zawodem serii raczej nie przystaje do oceny 6/10, która jest przecież ponad przeciętną grą (5/10).
    Duży tytuł: „Nie dla mnie” nie pasuje do informacji, że recenzent robi wszystkie czynności poboczne i platynuje gre. Gdyby rzeczywiście gra była słaba, to wystarczyłoby zrobienie kampanii głównej i koniec. Nie rozumiem, z czego wynika to zaangażowanie.
    CD Action od wielu lat nie lubi serii Assassin Creed. AC Valhalla dostała ocenę też chyba 6/10 i komentarz: „nudne jest życie Vikinga”. A spędziłem tam 200h.
    Ciężko, żeby dwudziestolenia seria, gdzie kolejna gra wychodzi co 2-3 lata, co nowe wydanie była rewolucją.
    Gra FIFA też wychodzi, co roku. Kopią tam piłkę, cena jest ponad 200 zł. Co się tam może zmienić? Do tego są loot-boxy, które zapewniają pay-to-win, jakoś CD Action to nie przeszkadza i FIFA zawsze dostaje lepszą ocenę od Assassinów.
    Pewnie grę ogram w ramach Ubisoft+ za 60 zł, i to jest trochę mniej niż Cyberpunk z dodatkiem za 200 zł, w ciemnym Night City – trochę mniej mój klimat.

    • Jeśli mamy trzymać się faktów, to na łamach „CD-Action” ukazała się pełna komplementów, zwieńczona oceną 9/10 recenzja Odysei pióra słynącego z surowości redaktora Berlina, więc to nie tak, że redakcja ma problem z serią Assassin’s Creed. Z drugiej strony, autor recenzji Mirage wypowiadał się na temat wspomnianych przygód Kasandry niemal wyłącznie negatywnie, więc może to da ci pewien obraz jego osobistych preferencji.

    • Dodam jeszcze tylko, że nowa FIFA też dostała szóstkę.

    • Pozwolę sobie sprostować drobną rzecz – zajrzałem do starszych numerów i Assassin’s Creed Valhalla dostało w numerze 13/2020 ocenę 8+. Origins i Odyssey z kolei po 9. Co ciekawe (przynajmniej dla mnie), w każdym z tych przypadków nota wystawiona przez CDA jest wyższa niż średnia na Metacriticu. Dla porównania ostatnie Fify z tego samego okresu dostały trzy razy 8/10, raz 8+/10, raz 7+/10, raz 7/10 – w żadnym wypadku nie była to ocena wyższa (ani nawet taka sama) od tej, której w danym roku doczekał się Asasyn. Pierwszy taki przypadek od dawien dawna zdarzył się teraz, gdy EA Sports FC 24 ma 6+/10 (notabene wcześniej przytrafiło się to przy okazji zarówno Syndicate, jak i Unity).
      Być może myślałeś o recenzjach Gniewu Druidów (6/10), Oblężenia Paryża (6+/10) czy Świtu Ragnaroku (7/10). Ale chyba trudno wyłącznie na podstawie ocen DLC stwierdzić, że CDA nie lubi tej serii.

  8. Masakra.

  9. No wielka szkoda, liczylem na odswiezenie formuly

  10. „Tak przynajmniej sugeruje menu główne gry – i to jest news, bo jeszcze w lipcu Stephane Boudon utrzymywał, że na żadną dodatkową zawartość nie ma co liczyć.” – zwyczajnie ktoś wyżej kazał im wyciąć część zawartości przypominając, że cyferki w excelu musza się zgadzać

    • To akurat było do przewidzenia, mimo zapewnień. Na czymś sobie Ubi musi tą niższą cenę odbić, mimo sklepiku z płatnymi zbrojami dla orła, konia i bohatera.
      Się zaczeka na wersję Complete.

  11. „jest to pojedynek gołej dupy z batem.”
    Zastanawiałem się czy napiszesz to w recenzji, i się nie zawiodłem ;D

  12. Assassin’s creed is a good franchise

  13. Ehhh, nic w tej recenzji wspomnianego o tym co mnie najbardziej interesuje w tej serii – czyli o poziomie trudności.

  14. Ojejku! Padło słowo „dupa”! :O
    PS Genialny pomysł z respawnem wrogów całkowicie pogrzebał moje i tak nikłe zainteresowanie tą grą.

Dodaj komentarz