rek

Wysokobudżetowe sci-fi czy taniocha z Netfliksa? Recenzja „Rebel Moon”

Wysokobudżetowe sci-fi czy taniocha z Netfliksa? Recenzja „Rebel Moon”
To zaskakujące, że pierwsza część „Rebel Moon” – mimo czerpania garściami z estetycznego dorobku kina science fiction ostatnich kilku dekad – finalnie okazuje się naprawdę sprawnym miksem gatunkowym.

„Rebel Moon” to nowa wysokobudżetowa marka filmowa streamingowego giganta, której pierwsza odsłona z planowanych dwóch już dziś zasiliła platformę Netflix. Za projekt odpowiada Zack Snyder, uznany twórca m.in. ekranizacji komiksów „300”, „Strażnicy” czy „Liga Sprawiedliwości”. Po latach romansowania z kinem gatunkowym reżyser – jego ostatnią premierą była również zrealizowana we współpracy z Netfliksem produkcja „Armia umarłych” – powraca, aby zaprezentować światu swoje autorskie podejście do kina SF. Jak wypada „Rebel Moon – Część 1: Dziecko ognia”?

Kosmiczni bitnicy

Główną bohaterką filmu jest Kora, tajemnicza farmerka żyjąca wśród mieszkańców wiejskiej kolonii na skraju galaktyki. Spokojne życie dziewczyny i jej pobratymców dobiega końca, gdy niewielka planeta zostaje zaatakowana przez oddziały Macierzy – militarystycznego państwa skoncentrowanego na podboju kosmosu. Protagonistka łączy siły z przyjacielem Gunnarem i najemnikiem Kaiem, po czym wyrusza w wędrówkę, by zebrać drużynę złożoną z jej podobnych outsiderów, powstańców i sierot wojennych. Ich celem jest stawienie czoła brutalnemu reżimowi poprzez podburzenie do buntu światów dotychczas służebnych wobec oprawcy. Na Korę, chcąc „ukręcić łeb rewolucji”, czyha jednak bezwzględny Balisarius, spadkobierca tronu Macierzy.

Rebel Moon

Fabuła nowej produkcji Snydera jest bardzo pretekstowa. W pierwszej połowie „Dziecko ognia” budzi wręcz skojarzenia raczej z grą RPG i questem „zbierania drużyny przed wyruszeniem w drogę” niż filmem. Dlaczego? Mamy tu obowiązkowe zawiązanie się konfliktu w momencie efektownego naruszenia status quo przez Balisariusa, po czym rozpoczynamy dynamiczną podróż z planety na planetę – trochę jak w Starfieldzie, gdyby tytuł Bethesdy nie zawierał tylu ekranów ładowania. Z uwagi na bardzo żywe tempo scenariusz praktycznie nie daje widzowi chwili oddechu na zastanowienie się nad światem przedstawionym, co… jest paradoksalnie dobrym posunięciem z uwagi na jego nikłość.

Sztampowość świata przedstawionego

Bo widzicie: wspomniane erpegi często rekompensują graczowi wtórność początkowych questów interesującym światotwórstwem. Nierzadko nie mamy problemu raz za razem wykonywać tych samych czynności, skoro jesteśmy nagradzani np. skrawkami ciekawego lore, co trzyma nas przy grze przez często dłużące się sekcje wprowadzające. Lecz „Rebel Moon” ma świat tak pozbawiony głębi, że momentami to wręcz imponuje.

Rebel Moon

Zrozumiałbym umowność, gdyby chodziło o scenariusz na popularnej licencji – to oczywiste, że od nowych odsłon „Gwiezdnych wojen” nie oczekuje się kompletnej rewolucji szkieletu fabularnego, bo takie fundamenty jak kto, co i dlaczego zostały już ustanowione. W przypadku nowej marki Snydera tych fundamentów po prostu nie ma, a reżyser kompletnie nie interesuje się ich budową. Już po pierwszych 20 minutach widać, że świat „Rebel Moon” jest do bólu jednowymiarowy. Co w takim razie sprawia, że filmowi udaje się uchronić od mielizny i, koniec końców, okazuje się naprawdę satysfakcjonującym pod kątem rozrywki seansem?

W tym szaleństwie jest metoda?

Przede wszystkim: wspomniany już dynamizm w połączeniu z miksem stylistyk. Estetyka nowej produkcji Netfliksa to mieszanka wybuchowa: zobaczycie tu trochę zapożyczeń wizualnych i z klasycznych „Gwiezdnych wojen”, i z nowszych produkcji science fiction takich jak „Diuna” Denisa Villenueve’a, z filmów superbohaterskich (oczywiste skojarzenie to „Strażnicy Galaktyki”) czy nawet z „Avatarów” Jamesa Camerona. Zapożyczenia te jednak nie są w żadnym stopniu epigońskie – Snyder, jako reżyser bez wątpienia obyty w kinie akcji, użył ich naprawdę umiejętnie.

Rebel Moon

Można nie być fanem jego skłonności do korzystania ze slow motion (tak, w „Dziecku ognia” oczywiście nie mogło tego zabraknąć), ale już aranżacja scen akcji i dynamiczna, bliska postaci kamera może się podobać. Tak samo jak miła dla oka obsada – warto tu wyróżnić doskonale przerysowaną kreację Eda Skreina (Hans Landa, jak widać, wiecznie żywy) oraz Charliego Hunnama, który doskonale odnajduje się w drugoplanowej roli pomagiera. Nieco gorzej wypada Sofia Boutella. Jak na aktorkę wcielającą się w główną postać, dostała mało do zagrania, ale ufam, że w sequelu ulegnie to zmianie i że podobny los spotka mocno niewykorzystanych Doonę Bae, Djimona Hounsou i Anthony’ego Hopkinsa.

„Rebel Moon” to film, któremu daleko do ideału. Kompletna porażka artystyczna, jeśli chodzi o wprowadzenie na rynek nowej, silnej marki, wynika ze zbyt skrótowego scenariusza i nijakości świata przedstawionego. Jednocześnie jest to jednak obraz nieźle wpasowujący się w campową estetykę kina science fiction, dobrze miksujący znane motywy i w 100% spełniający funkcję bezrefleksyjnego popcorniaka. Jeśli więc choć trochę grzeje was typowa dla Snydera pompatyczność w formie żywiołowego, często niemal teledyskowego pełnego metrażu, istnieje szansa, że poczujecie się tu jak w domu. W przeciwnym razie pozostaje wam powrót do „starego Snydera”, który scenariuszowe braki swoich filmów rekompensował rozbudowanym, ustanowionym już wcześniej uniwersum.

[Block conversion error: rating]

10 odpowiedzi do “Wysokobudżetowe sci-fi czy taniocha z Netfliksa? Recenzja „Rebel Moon””

  1. Niczego nie urywa, ale w miarę przyjemnie się ogląda i praktycznie nie czuć, że trwa ponad 2 godziny, co bardzo mnie zaskoczyło.

  2. 2/10 nie więcej sceny i motywy wyciągnięte z Siedmiu wspaniałych, Harrego pottera i władcy pierścieni. Całkowity brak logiki (postać chowa się za cienkim drewnianym stołem przed ostrzałem „blastera” a chwile wczesnej podobny rozpadł się w bojce). Sceny z slow motion większość pozbawione sensu i trwają 3 razy za długo. Jakość efektów specjalnych szczególności w tle też zostawia do życzenia. Miał być styl „300” a nie wyszło nawet jak „Poznaj moich spartan”.

    Ogólnie film słaby nie broni się jako pojedyncze dzieło może jak prequel finału będzie cos warte ale obecnie to starta 2h czasu.

    ale to moja opinia

  3. No właśnie, odnośnie do końcowej uwagi autora – nie jestem w stanie traktować Snydera serio, jego filmy to przerysowany i nadpobudliwy cyrk, więc jeśli do tego nie ma nawet odrobiny oryginalnej fabuły, to ja podziękuję.

    • Oj tak. Nieprawdopodobny chaotyczny jazgot Snyder z siebie wypluwa. Oglądałem większość jego filmów chyba tylko po to, by w tym przekonaniu się za każdym razem utwierdzać. Ale do Rebel Moon nawet się nie zbliżam.

  4. Krytykowanie twórczości Snydera jest teraz popularne i modne, ale jeżeli mam być szczery, to mimo wszystich wad i niedoskonałości nadal bawię się przy jego filmach lepiej niż przy 90% obecnie wychodzących blockbusterach.

    Czy to świadczy o jakimś ukrytym talencie Snydera, czy o fatalnym stanie obecnego mainstreamowego kina rozrywkowego – to już inna kwestia

    • Czemu „teraz”? Za każdym razem (czyli od prawie dwóch dekad, nie licząc debiutu z 1990), gdy wychodził jakiś jego film, krytycy i zwykli widzowie mieli co najmniej mieszane uczucia. Bodaj najlepiej wyszły mu „300” i ” Człowiek ze stali”, ale i tak o powszechnym zachwycie nie było mowy.

    • Nic złego w endżojowaniu, mi np. po prostu przeszło, zmienił się gust. Gdy 300 miało premierę, byłem zachwycony, ba – nawet Człowiek ze Stali to dla mnie udany film.

  5. Snyder to taki David Cage kina. Gość, który nawet ze spadochronem nie przeżyłby skoku z poziomu swojego ego, na poziom swojego talentu.

  6. Już Sucker Punch pokazało, że jak nie ma za sobą jakiejś podwaliny do adaptacji – Snyder nie radzi sobie ze scenariuszem i ucieka w – często przesadzoną widowiskowość.
    Powyższa recenzja zdaje się potwierdzać tą tezę, ale jednocześnie – chyba mimo wszystko warto obejrzeć samemu jeśli ma się konto u wielkiego N.

    • Jak Snyder ma za sobą jakieś podwaliny do adaptacji, to tak samo nie radzi sobie ze scenariuszem.

Dodaj komentarz