„Madame Web” – recenzja. Wowawewa! Co to się stanęło?!

Szczerze mówiąc, czuję się trochę zagubiony i nawet nie wiem, od czego zacząć. Stężenie debilizmów i partactwa jest tutaj tak ogromne, że mam problem z ułożeniem sobie w głowie tego chaosu. „Madame Web” nie wygląda jak pełnometrażowa hollywoodzka produkcja z kinową dystrybucją, tylko projekt zaliczeniowy w szkole filmowej, zrealizowany przez mniej kumatych studentów, którym zależy wyłącznie na tym, aby prześlizgnąć się do następnego semestru. Jednocześnie jest to dzieło z kampanią reklamową dosyć mocno mijającą się z prawdą. Przede wszystkim nie mamy do czynienia z typowym kinem superbohaterskim, raczej z softhorrorową (bardzo soft) wariacją na temat motywów z serii „Oszukać przeznaczenie” czy „Śmierć nadejdzie dziś”.
Profesjonalna robota
Nie łudźcie się też, że zobaczycie widowiskowe walki z odzianymi w pajęcze kostiumy nastolatkami, tak jak sugerowały to zwiastuny. Tego typu sceny pojawiają się może ze dwa razy jako przebłyski z przyszłościi trwają raptem kilka sekund – przez większość czasu bohaterki są raczej bezbronne i muszą ratować się ucieczką. Aczkolwiek twórcy tak bardzo nie wiedzą, jak prowadzić antagonistę filmu, że jego ofiary równie dobrze mogłyby leżeć bez ruchu, a ten nadal nie potrafiłby zrobić im krzywdy. Już nawet morderca ze „Strasznego filmu” miał więcej kompetencji, a przecież tam chodziło o to, aby wyłuszczyć jego nieudolność.

Mimo to punkt wyjściowy filmu wydawał mi się nawet sensowny i w rękach profesjonalistów dałoby się z niego wygrzebać sporo dobra. W tym przypadku mieliśmy natomiast pecha, za fabułę odpowiada bowiem duet, który już od 10 lat raczy nas gniotami pierwszego sortu. Myślicie pewnie: „Co ty pierdzielisz, chłopie, przecież nie może być tak źle!”. <podciąga rękawy> No to patrzcie: Matt Sazama i Burk Sharpless napisali scenariusze do takich paździerzy jak „Łowca czarownic”, „Bogowie Egiptu” czy „Morbius”, który zalicza się do tego samego uniwersum co „Madame Web”. A co najsmutniejsze, tym razem efekt ich prac okazuje się jeszcze gorszy niż poprzednio. Niewykluczone, że sporą cegiełkę do całości dołożyła reżyserka S.J. Clarkson – tej jednak zdarzało się pracować przy wartościowszych artystycznie dziełach, jak „Sukcesja” czy „Dexter”. Najwyraźniej powinna zostać przy serialowym formacie, bo ewidentnie nie czuje tempa i logiki kinowych produkcji.
It’s Webin’ Time!
Cofnijmy się do 2003 roku. Ratowniczka medyczna Cassandra Webb codziennie pomaga ludziom na ulicach Manhattanu. Jest dziwna, rzuca kiepskimi żartami, ale w pracy daje z siebie 100%. Niewdzięczny zawód doprowadza ją w końcu do śmierci, ale ta trwa zaledwie trzy minuty, więc spoko. Bohaterka następnego dnia znowu rusza do akcji, a nikt z zespołu nie ma problemu z tym, że paręnaście godzin temu ich koleżance stanęło serce – dzień jak co dzień, bywa. Nawet jeśli wszystko wydaje się w porządku, umysł zaczyna płatać Cassandrze figle. Kobieta doświadcza wizji, w których prawdopodobnie patrzy na swoją przyszłość, a sytuacja się zagęszcza, gdy w metrze zostaje świadkiem brutalnego morderstwa kilku dziewczyn. To ma jednak dopiero nastąpić, dlatego protagonistka bierze sprawy we własne ręce i postanawia uratować nastolatki.

Na Julię Cornwall, Anyę Corazon i Mattie Franklin poluje niejaki Ezekiel, któremu się przyśniło, że w przyszłości zostanie przez nie zamordowany, czemu oczywiście chce zapobiec. I właściwie do tego sprowadza się historia: on je ściga, one uciekają, chwila wytchnienia, wycieczka do Peru (zaraz, co?), potem znowu pogoń, aż w końcu trafiają do fabryki z petardami. Trzeba dodać, że nie byle jakimi petardami, tylko najpewniej takimi z czachą, patrząc na to, jakie szkody potrafią wyrządzić. Wywalenie wielkiej dziury w ceglanej ścianie przy użyciu fajerwerków? Proszę was! To dopiero początek zabawy… I takich głupot jest tutaj cała masa – bohaterka kradnie taksówkę, a potem śmiga nią po mieście (samochód ma zerwane tablice rejestracyjne i zgniecioną maskę) przez kilka tygodni, nie wzbudzając podejrzeń policji. Pomijając już fakt, że jest ścigana za porwanie, co dałoby się wyjaśnić w pięć minut na posterunku.
Bardzo doskwierała mi niekonsekwencja w przedstawianiu zdolności bojowych głównego złola. W wizjach Cassandry jawił się jako bezwzględny morderca, w brutalny sposób rozprawiający się z dziewczynami. Kiedy przychodziło co do czego, to faja miękła, a odziany w „bootlegowy” strój Spider-Mana antagonista (też mający pajęcze moce) niemalże potykał się o własne nogi, nie dając sobie rady w solówce z nieuzbrojoną nastolatką. A skoro już o tym mowa… łał! Twórcy zdecydowanie zbyt długo nie mieli kontaktu z młodzieżą, bo Julię, Anyę i Mattie przedstawili w tak koślawy i niefortunny sposób, że zrobiłoby mi się absolutnie przykro, gdybym był w ich wieku. Aż mnie kusi, aby rzucić soczystymi spoilerami, ale się powstrzymam. A nuż jakimś cudem traficie do kina na seans tego dzieła. Weźcie tylko ze sobą kask ochronny, na wypadek zbyt częstego łapania się za głowę.
Dramat czy komedia?
To co tam jeszcze wymienić? Obsada! To dopiero ciekawy temat… Z jednej strony Dakota Johnson może być wdzięczna za wystąpienie w serii „50 twarzy Greya”, z drugiej ma przez to problem z uzyskaniem sympatii i uznania wśród widzów. Trochę niesłusznie, bo już kilkukrotnie pokazała, że posiada talent aktorski, a „Suspiria” z 2018 roku służy jako najlepszy tego dowód. Nie jestem natomiast w stanie sklasyfikować jej roli w „Madame Web”, przez cały czas odnosiłem bowiem wrażenie, że aktorka robi sobie ze wszystkich bekę i bardzo świadomie uczestniczy w tym cyrku, licząc na solidną wypłatę. Brakowało mi jedynie, żeby w niektórych momentach spojrzała w kamerę i zrobiła minę Jima z „The Office”. Tak dziwnie się na nią patrzyło, że aż do pewnego stopnia było to fascynujące.

Zupełnie inaczej miałem z Ezekielem, który nie tylko wygłaszał dziwaczne monologi, ale też nie dostał ani jednej sceny z normalnie brzmiącymi kwestiami dialogowymi. Ten brak naturalności i manierę porównałbym do Alana Wake’a, bo w nim również rzuca się w graczy frazesami, a bohaterowie w specyficzny sposób intonują swoje wypowiedzi, stanowiące głównie ekspozycję. Tyle że w przypadku gry Remedy Entertainment mówimy o przyjętej konwencji i świadomym prowadzeniu aktora taką drogą. W „Madame Web” antagonista był przedstawiany w pełni na serio, a jego kwestie miały mrozić krew w żyłach. I mroziły, bo niby widziałem twarz Tahara Rahima, a czułem się, jakbym obserwował sztuczną inteligencję odczytującą na głos napisane kwestie.
Już starczy…
Na dobrą sprawę mógłbym się jeszcze przyczepić do do pozostałych postaci i części obsady (Emmo Roberts, przykro mi, że musiałaś przez to przechodzić), ale daruję sobie dalsze pastwienie. Może najlepiej będzie, jeśli w ogóle zakończę tekst, bo rozgrzebywanie truchła jeszcze nigdy nikomu nie wyszło na dobre. Kusiło mnie, aby wystawić najniższą ocenę z możliwych, jednakże podobały mi się sekwencje z wizjami przyszłości. Gdyby tylko wykorzystano ten motyw w lepszej produkcji…
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
-
„Exit 8” udowadnia, że czasem po prostu liczy się rozrywka. To rzetelna...
-
2. sezon „1670” to wielki sukces Netfliksa. Adamczycha bawi po raz...
-
Spin-off „Wiedźmina” z nieoczekiwaną datą premiery. Insiderzy ujawniają, kiedy zobaczymy...
-
Trzeci sezon „Daredevila: Odrodzenie” powstanie. Dostał zielone światło od Disneya
8 odpowiedzi do “„Madame Web” – recenzja. Wowawewa! Co to się stanęło?!”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Auć. Widzę, że z każdym kolejnym filmem, kino superbohaterskie coraz bardziej grzęźnie w mule.
nic dziwnego. Jak zaczynali to takie MCU miało 5 filmów (2x Iron Man, Thor, America i Avengers) w przedziale 5 lat. Teraz zrobili 7 filmów + 8 seriali w czasie 2 lat. To musi się odbić na jakości. Mniej czasu na scenariusz, mniej czasu na nakręcenie no i każdy kolejny film musi koniecznie być reklamą następnego i nawiązywać do 4 wcześniejszych, więc ze reżyserię mogłaby odpowiadać małpa bo wszystko ma z góry narzucone. Tak nie zrobisz dobrego filmu. (tak, wiem, że Madame Web to nie MCU)
>To musi się odbić na jakości
E tam, nawet najsłabsze post-endgame’owe filmy MCU nie są aż tak bardzo złe jak pierwsze dwa Thory, Ultron, czy Hulk z Nortonem.
wez pod uwage ze material zrodlowy dupencji nie urywa 🙂 komiks to komiks, porywal w wieku lat 9-14….
Że ten film to szmira – ziobro zaskoczenia.
A mi się ten film bardzo podobał. Oglądało się go jak pierwszego Spider-mana z Tobey Maguire z 2002 tylko ze słabym scenariuszem i słabą grą aktorską. Ogólnie guilty pleasure 🙂
Ło panie… Lubię MCU, ale tego uniwersum Sony tykać nie zamierzam… Chyba, że Venoma, bo on jest spoko
Super film, za bardzo nasłuchaliście się tokstycznych fanów. A trzeba było najpierw obejrzeć film, a potem czytać opinie.