„Diuna 2” – recenzja. Dla TAKICH filmów chodzi się do kina

„Diuna” jest pierońsko niewdzięcznym materiałem na ekranizację. To powieść napisana jak przewodnik, cegła składająca się w sporej części z bogatych opisów tradycji rodów, historii ludów oraz zachowań i monologów postaci. Trudno się przekłada ściany tekstu na medium filmowe, do tego im dalej w las, tym coraz więcej nieprzystępnych dziwów, które dzielą nawet najzagorzalszych fanów twórczości Franka Herberta.
Z materiałem siłowali się Alejandro Jodorowsky oraz David Lynch i mimo nieskończonej kreatywności ostatecznie polegli, by dopiero adaptacja Denisa Villeneuve’a, który zjadł zęby na kameralnych dramatach, osiągnęła sukces. A „Diunę”, razem z „Blade Runnerem 2049” tego samego reżysera, zaliczam do filmów bardziej przeze mnie szanowanych niż lubianych. Doceniam je, jeśli chodzi o swobodę w kwestii podjętych decyzji, nawet jeżeli nie zgadzam się ze wszystkimi wyborami.
Cenię sobie fakt, iż masa osób zakochała się w tak surowym, miejscami wręcz minimalistycznym dziele, ale według mnie nadal nic nie przebije książki pękającej od rozległych opisów, których po prostu nie da się w pełni zaadaptować na potrzeby dwuipółgodzinnego filmu, choćby ten miał się doczekać drugiej części. Villeneuve starał się przerzucić złożoność świata przedstawionego na oprawę wizualną, aby krajobrazy, architektura czy nieobecny wzrok aktorów przemawiały same za siebie. Niemniej jak na produkcję, której znaczna część akcji rozgrywa się na pustyni, jest to zaskakująco chłodne widowisko. I w kwestii oprawy, i w kwestii emocjonalności. Zachowano jakąś esencję, jest obiecujący szkielet, tylko mięsa na nim tyle co w hot dogach na zaniedbanych dworcach.

Każdy melanż u nas w każdy melanż
Bo i największym problemem „jedynki” (czy raczej części pierwszej, obie odsłony to bowiem tak naprawdę ekranizacja jednej książki) jest paradoksalnie wstrzemięźliwość wobec pierwowzoru, poczucie, że obroni się sam, połączone ze strachem przed ruszeniem tego, co święte. Postacie z prozy Herberta wzorem ekspresyjności nie są, jednak ich chłód w przeważającej części przypadków okazywał się wyłącznie maską, pod którą kotłują się dziesiątki emocji. W filmie został sam chłód oraz darowanie sobie większych szaleństw, jakby w obawie przed nieprzystępnością.
A Arrakis czy takie Giedi Prime może i są szalone, ale nie wariackie (szaleńczy kierunek obrała adaptacja Davida Lyncha i dlatego się wyłożyła) – zdecydowana większość dziwactw w pierwszych tomach została ulokowana w typowych człowieczych cechach: tu żądza, tam chciwość, gdzie indziej chęć przetrwania czy uniwersalne poczucie odpowiedzialności. Pozbywając się tych szaleństw, pozbędziemy się tego, co ludzkie, zatem „Część pierwsza” może i jest bliższa prozie w porównaniu z filmem z 1984 roku, ale zagubiło się w niej serce bijące wśród tych wydm. Więcej w tym badania gruntu pod kontynuację, kompromisów niż totalnej wierności.

„Część druga” nie ma tych problemów. „Jedynka” odznacza się strukturą czegoś na kształt serialu Netfliksa, gdzie ludzie stoją w sterylnych lokacjach i mówią tylko, aby popchnąć fabułę do przodu. Na szczęście nie rzucono tych słów na wiatr: tak jak głównym zadaniem „Części pierwszej” było przyszykowanie podstaw, tak kontynuacja buduje na gotowych fundamentach zacny czteropiętrowy dom z balkonem, dyskoteką, salą kinową i basenem.
Bohaterowie zyskują motywacje, humor, często czarny jak smoła, przewija się coraz chętniej (Javierze Bardemie, chylę czoła!), a wątek przewidywania przyszłości nie jest już prawie że zwiastunem miejmy-nadzieję-ciekawszych sequeli, tylko staje się czymś niepomiernie dołującym. To jazda bez trzymanki, która podobnie jak poprzedniczka cierpi na okazjonalne skakanie między wątkami ze względu na ilość materiału źródłowego, lecz tym razem można to wybaczyć.

Czerwiowa gorączka
Twórcy wcisnęli gaz do dechy, więc jest więcej, głośniej i szybciej już od pierwszych minut. Ta typowa dla sequeli zasada nie obejmuje jednak samej akcji – przeważnie, bo i ona pojawia się znacznie częściej (ach, kapitalne ujeżdżanie czerwia! ach, pacyfikacja żniwiarek!). Dotyczy z kolei brakującego ogniwa „jedynki”, czyli jakiegoś ludzkiego pierwiastka w całym tym bałaganie. Mowa przecież o świecie przyszłości, gdzie rok liczy się w pięciu cyfrach i gdzie zmieniło się wszystko, ale nie ludzie oraz ich zapalczywe parcie do destrukcji.
Druga „Diuna” trwa prawie trzy godziny, lecz ani na chwilę nie przytłacza i nie nudzi – fan-ta-stycz-ny montaż Joego Walkera przez cały seans dba o odpowiednie tempo, Greig Fraser odpina wrotki i czyni z każdego ujęcia materiał na zawartość Luwru, Hans Zimmer przeskakuje z niesamowicie rozczulających motywów do mrożących krew w żyłach brzmień, a Villeneuve jakby przestał się bać i ruszył z dziecięcym uśmiechem zrealizować Herbertowe dziwactwa, które – zaskakująco – nie gryzą się z przyjętą przez niego brutalistyczną, surową stylistyką. Sadomasochistyczne odpały Feyda-Rauthy, rozmowy lady Jessiki z pewnym dzieckiem czy wybuchy Rabbana grają w tej samej drużynie co wątek miłosny bądź mierzenie się Paula z przepowiednią oraz wizjami przyszłości.

Narkotyczne odjazdy po przyprawie mieszają się z proekologicznym traktatem, antynuklearnymi przekonaniami, zyskującymi inne znaczenie po zeszłorocznej premierze „Oppenheimera”, oraz tematami religijnymi, które dolewają oliwy do ognia na tyle, aby przekonać nawet najszlachetniejszych ludzi do wyruszenia na pełnoprawną wojnę, byle z modlitwą na ustach. „Nie lekceważ potęgi wiary” – gani swojego ojca księżna Irulana (Florence Pugh), dorzucając, że przemoc wobec wyznawców niczego nie zmieni. W końcu zabicie proroków sprawi jedynie, że będą rosnąć w siłę. A film robi wiele, aby uświadomić to widzom.
Prowadź nas do raju, Denis
O ile postaciom w „Części pierwszej” brakowało głębi, choćby takiemu doktorowi Yuehowi, o tyle nie można było niczego zarzucić aktorom. Wydawało mi się, że dali z siebie wszystko, jeśli chodzi o ten świat, a tu się okazało, że jeszcze mocno się wstrzymywali.
Obsada w „dwójce” jest bezbłędna, doskonale odnajduje się zarówno w scenach ekstremalnych (tu szczególne propsy dla przerażającej Rebekki Ferguson) czy widowiskowych pojedynkach o cudnej choreografii, jak i w momentach skupionych na ciszy. Te ostatnie wybrzmiewają o wiele mocniej niż poprzednio, a chodzące archetypy czy postacie o jednej cesze charakteru stają się tu osobami z krwi i kości. Na tyle pełnoprawnymi, że jeśli usłyszymy za jakiś czas o produkcji „trójki”, to po seansie „Części drugiej” mogę z całą pewnością stwierdzić jedno: nie jesteśmy gotowi na filmowego „Mesjasza Diuny”.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
8 odpowiedzi do “„Diuna 2” – recenzja. Dla TAKICH filmów chodzi się do kina”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Zdecydowanie lepsza od pierwszej części, która w drugiej połowie dosyć mocno zwolniła. Dwójka była niesamowita, wszystko wygląda niesamowicie realistycznie, kostiumy są nieziemskie, wszyscy aktorzy na wysokim poziomie. Tylko że podpinanie jak w pierwszej części największy chyba problem z końcem. Mimo że był też bardzo dobry, (piękne sceny walki), to trochę miałem wrażenie że za bardzo zaczęto przeskakiwać z jednej sceny na drugą żeby zamknąć ten film w te 2,5h. W każdym razie obowiązkowa pozycja do zobaczenia, dawno nie miałem takiej frajdy z kinowego filmu
Jakimś cudem moja mama znalazła się na tym w kinie i zrobiła recenzję uzupełniającą:
Roboty-pajonki, helihoptery-ważki, ujeżdżenie robali i picie soku z gumijagut przez osoboy nieupoważnione.
10/10
Ja chyba odpuszczę, ale w końcu spróbuję przeczytać książkę. Mam nadzieję, że nie będzie tak nużąca, jak Władca Pierścieni
Może nie aż tak, ale będzie. 😉
Heh. Jeśli Władca Pierścieni był dla ciebie nużący to od razu daj sobie spokój.
Moim zdaniem, książka to zmarnowany potencjał. Filmu nie widziałem.
Nie no, wszystko zależy od gustu. Pochłonąłem łacznie sześć książek o Diunie, a Drużynę Pierścienia odpuściłem gdy minęło jakieś 100 stron nim mieli się udać do Bree. U Tolkiena potrafią być nużące opisy przyrody a i też zgodzę się, że u Herberta intrygi polityczne. Niektórym to odpowiada, niektórym nie. Mnie intrygi i plany w planach poszczególnych graczy hiper fascynowały, co w filmach niestety nie było aż tak dobrze przedstawione- patrz brak słynnej uroczystej sceny w jadalni już na Arrakis. A co @Jackbronson ma na myśli, że książka to zmarnowany potencjał?
Ostatnio oglądałem z moją madre „jedynkę” w TV i nie dość, że utwierdziłem się w przekonaniu jak świetny jest to film, to jeszcze ją do tego przekonałem i teraz jak leci reklama części drugiej to ciągle słyszę „o, patrz, ten twój film reklamują, idziemy do kina na to”. Rzecz niesamowita. XD
Część pierwsza podzieliła ludzi na dwa obozy: „Diuna nudna” i „Diuna zachwycająca”. Ja zdecydowanie należę do tej drugiej grupy, choć nie ukrywam, że końcówka zostawiła mnie z wielkim niedosytem, ale jeśli druga część jest nie tyle dopełniaczem, co jeszcze lepszym filmem to jestem sprzedany. Plus fakt, że bardzo lubię filmy Dennisa (choć, o dziwo, Arrival mi średnio podszedł) napawa mnie jeszcze większym optymizmem. Seans w kinie zaznaczam sobie jako obowiązkowy.