Graliśmy w Crossfire Legion. RTS, którego chyba gdzieś już widzieliśmy...
„A więc StarCraft” – zanotowałem pięć sekund po załadowaniu się pierwszego meczu. Pokiwałem głową ze zrozumieniem, ale w serce zakłuła mnie szpila rozczarowania.
Nie żebym miał jakieś rozbuchane nie wiadomo jak oczekiwania wobec RTS-owego spin-offu bodaj najpopularniejszego free-to-playowego FPS-a na planecie. Do zajrzenia wczesnej wersji w zęby zachęciła mnie przede wszystkim wieść o tym, że przygotowuje go Blackbird Interactive. Kanadyjczycy zaskarbili sobie moją sympatię udanym Homeworldem: Deserts of Kharak, a także zaskakująco świeżym pomysłem na wciąż rozwijane we wczesnym dostępie Hardspace: Shipbreaker. Co więcej, to oni właśnie przygotowują jednocześnie Homeworlda 3, którego premiery też wyczekuję z nadzieją. Fakt, że kręcą jeszcze do tego na boku z Koreańczykami ze Smilegate, sprawił, że miałem ochotę się przejść przez Atlantyk (lub Pacyfik, cholera, są naprawdę daleko) do ich siedziby i poustawiać każdemu z osobna priorytety. Oczywiście na rzecz tych moich.
Czegokolwiek by jednak nie chciało moje głupie serce, mariaż z marką Crossfire ma tu zdecydowanie sens. BBI – jako swego rodzaju odłam Relica zresztą – po Kharaku ma w branży papiery na poważanego producenta RTS-ów. I ile by serca i talentu nie wkładali w swoje własne marki, kiedy przychodzi do ciebie biznesmen i mówi „hej, w naszego FPS-a gra pół miliarda ludzi na świecie, dorobilibyście strategię i mielibyśmy pełną bańkę”, odmowa wymagałaby zdania legendarnego testu na siłę woli. Albo po prostu legendarnej głupoty.
Terran vs Terran
I tak jak oryginalny Crossfire zdawał się odpowiedzią na brak odpowiednika Call of Duty i CS-a w świecie free-to-play, tak Legion również podąża utartymi szlakami – tym razem przez Blizzarda. (Od razu zaznaczyć muszę, że nigdzie nie zostało powiedziane do tej pory, czy gra będzie darmowa, czy nie). To RTS nastawiony na szybką rozgrywkę i rywalizację, zbudowany na znanych fundamentach pokroju symetrycznych map, dwóch rodzajów surowców ciułanych przez robotników, rozbudowy bazy wraz z rozwojem terytorialnym na kolejne przyczółki wokół złóż „materiałów” i „paliwa” (tak właśnie ochrzczono owe dobra w przypływie inspiracji) i tak dalej.
W konflikt zamieszane są trzy stronnictwa: znane już od prawie półtorej dekady Global Risk i Blacklist, a także tajemnicze trzecie, które dopiero zostanie ujawnione. To międzynarodowe organizacje paramilitarne, więc nie ma co liczyć na polu walki na chitynowe pancerze, plucie kwasem spomiędzy zębów czy szturmy kosmicznych lotniskowców teleportowanych z innej planety. Jest prościej, bardziej swojsko i przyziemnie. Terrańsko, można by rzec z przekąsem, bo jedni swym trepom mogą zaaplikować bolesne stymulanty zwiększające czasowo ich sprawność, a także wytoczyć z fabryk czołgi, którym można kazać okopać się w miejscu. Drudzy, ci bardziej nastawieni na walkę podjazdową (ale nie znowu aż tak radykalnie), dysponują kamuflażem dla piechoty czy pojazdami rozstawiającymi pola debuffujące oponentów. Koszary wypluwają żołnierzy, fabryki pojazdy, hangary latadła, a zbrojownie wzmacniają (za odpowiednią cenę) wszystkie trzy klasy jednostek. Są neutralne wieże obserwacyjne, które warto przejmować, ale i pola naprawczo-leczące, o które z pewnością toczone będą najbardziej zajadłe walki.
Zachowawcza ewolucja
Poza ramy „StarCrafta w pigułce” wyciąga grę BBI główny pomysł na zróżnicowanie rozgrywki, czyli wpływ dowódców. Każda ze stron zatrudni kilkoro, z których gracze będą dobierać po jednym na dany mecz. Nie są to jednostki, tylko zestaw dwóch umiejętności specjalnych wykorzystujących osobny zasób ładowany podczas rozgrywki. W udostępnionym dziennikarzom demie technologicznym dostępny był jeden po stronie Global Risk i jeden z Blacklist. Ten pierwszy pozwalał wzmocnić i podleczyć jednostki na wybranym terenie oraz zbombardować wrogów – również obszarowo. Nie ma w tym większej filozofii, co nie znaczy, że umiejętne wycelowanie zielonym lub czerwonym plackiem nie będzie potrafiło przechylić szali zwycięstwa w emocjonującym starciu.
Umiejętności po stronie Blacklist były nieco bardziej finezyjne – przy użyciu pierwszej mogłem zrzucić na dany teren leczący przyczółek, do którego drugą dało radę przeteleportować całą grupę jednostek nawet z przeciwległego końca mapy. Taki trochę Zergowy Nydus Worm na zawołanie. Oczywiście jako że to nadzwyczaj potężna umiejętność o długim cooldownie, nietrudno w obu przypadkach zrobić samego siebie na szaro i pozbawić się możliwości odpowiedzi, gdy przyjdzie taka konieczność (bo zawsze przychodzi, wiem o tym zbyt dobrze).
To już niedługo!
Choć wszystko, co mogłem zobaczyć podczas swej krótkiej przygody z demem, to dwie mapy multi, twórcy podzielili się planami na zawarcie w pełnej wersji zarówno kampanii singlowej, jak i scenariuszy co-opowych. Co więcej, w lutym, przy okazji ujawnienia wspomnianej trzeciej frakcji, ma się pojawić „first look demo”, a już w kwietniu pełnoprawna otwarta beta. Nie ma tu wątpliwości, że całość skierowana będzie do fanów StarCrafta – i stąd moje wspomniane we wstępie rozczarowanie, bo nigdy nie wkręciłem się w scenę multi RTS-a Blizzarda. Nic, co zobaczyłem, nie przekonało mnie również niestety, że Legion popchnie swój gatunek do przodu i przyciągnie mnie do niego nowatorskimi rozwiązaniami. Ale to jest okej. Wierzę, że ostatecznie BBI odwali jak zwykle kawał dobrej roboty i przynajmniej częściowo zadowoli tych, co już mają dość patrzenia na to, jak zerglingi zjadają im pylony.
Cieszy
- weterani StarCrafta poczują się jak u siebie
- zdolności dowódców to coś nowego
Niepokoi
- zaledwie umiarkowana asymetria ujawnionych frakcji
- mniej rozwija gatunek, niż z niego czerpie
Czytaj dalej
Autor tekstów różnych. W tym książek. Fan żółwi, muzyki filmowej i wszystkiego, co kosmiczne. Swoje politechniczne wykształcenie przekuł w artykuły dla czasopisma CD-Action, w którym jako redaktor przez wiele lat realizował swoje pasje grania i pisania. Obecnie pracuje w Techlandzie jako Quest Designer.