2
16.01.2020, 15:59Lektura na 5 minut

[ZA PIĘĆ DWUNASTA] Dragon Ball Z: Kakarot – zapowiedź cdaction.pl

Czy erpeg akcji z otwartym światem w uniwersum Dragon Balla wiernie odwzorowujący wydarzenia z serialowego pierwowzoru i pełen nawiązań do wydarzeń oraz postaci z anime może zachęcić kogoś, kto z ową kreskówką ma niewiele wspólnego? Okazuje się, że tak.


Witold Tłuchowski

Muszę się wam do czegoś przyznać: nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem Dragon Balla. Nie dlatego, że odrzucała mnie od niego – co by nie mówić – dość absurdalna fabuła czy walki potrafiące ciągnąć się przez kilka odcinków. Przyczyna była dużo bardziej prozaiczna – najzwyklejszy brak dostępu do emitującego kreskówkę RTL7. Nie znaczy to jednak, że nie miałem z nim styczności – z wypiekami na twarzy słuchałem kolejnych relacji kumpla o losach Songo, zbierałem karty z bohaterami dorzucane do czipsów czy na przerwach atakowałem kolegów wyuczonym Kamehame-Ha.

Z racji tego nie byłem do końca przekonany, czy Dragon Ball Z: Kakarot – tytuł traktujący wręcz wiernopoddańczo telewizyjny pierwowzór – będzie dla mnie zjadliwy. Ku mojemu zaskoczeniu nawet moja umiarkowana wiedza pozwoliła bez trudu odnaleźć się w meandrach fabuły i rzucony in medias res orientowałem się całkiem nieźle, kto, co i dlaczego. Jeżeli więc ktoś nie był pewny, czy do Kakarota warto podchodzić bez oglądania kilkuset odcinków serialu, uspokajam – jest to nie tylko możliwe, ale i całkiem przyjemne (jeżeli oczywiście lubicie takie klimaty, bo to, co się wyrabia tutaj w dialogach, to specyficzny rodzaj poezji). Fani zaś mogą liczyć na udaną (przynajmniej na przykładzie fragmentów, które miałem okazję poznać) powtórkę wydarzeń z Zetki – i fabularnie niewiele ponadto.


Kame...

Przejdźmy jednak do rozgrywki, ponieważ i tutaj można się miło zaskoczyć. Tytuł, przynajmniej w deklaracjach, jest erpegiem akcji z otwartym światem – niestety jakości tego pierwszego w żadnym z dwóch dem nie mogłem wypróbować, ponieważ rozwój postaci był zablokowany. Pozostałych części składowych miałem za to aż nadto. W pierwszym fragmencie zmierzyłem się z Cellem (lub jeśli wolicie Komórczakiem) w skórze Gohana. Nie będę ukrywać, że z początku byłem grą przerażony – ponieważ był to jeden z dalszych etapów rozgrywki, większość zdolności była odblokowana, a za jedyny tutorial służyło kilka ścian tekstu opisujących klawiszologię.

Musicie bowiem wiedzieć, że developerzy z CyberConnect2 mieli ambicję oddać potyczki w Kakarocie w sposób godny pierwowzoru. W czasie walki zadajemy więc serie ciosów wręcz, robimy uniki, blokujemy razy, strzelamy kulami energii, ładujemy energię Ki, wzmacniamy uderzenia, przyskakujemy do wroga, leczymy się, zmieniamy cele, wybieramy specjalne ataki (w tym rzecz jasna Kamehame-Ha, którym notabene diabelnie trudno trafić, jeżeli wróg nie jest ogłuszony) oraz – znak rozpoznawczy marki – unosimy się w powietrzu, non stop zmieniając pułap. I za każdą z tych czynności odpowiada inny przycisk na padzie, a pomyłka potrafi być bolesna – w końcu jedne umiejętności są blokowalne, innym należy po prostu schodzić z drogi. Sytuacji nie ułatwiają niektóre zdolności bossa, przy których kamera ucieka gdzieś w bok, a my zmuszeni jesteśmy uskakiwać przed deszczem pocisków jak w jakimś bullet hellu. Słowem: cudo.

Bo jeżeli w walce w Komórczakiem jeszcze tego nie poczułem, to już w drugim demie, chronologicznie dużo wcześniejszym, doceniłem złożoność systemu. W skórze Songo wraz z Piccolo (aka Szatanem Serduszko <3) musieliśmy bowiem złoić skórę Raditzowi, który porwał syna naszego bohatera. Nauczony wcześniejszymi doświadczeniami mogłem całkiem skutecznie korzystać z mechanik (w dość podstawowym stopniu, ale zawsze), zmieniając nasze starcie w bitwę wyjętą rodem z anime. Także pod względem długości jej trwania – liczne paski życia niemilca kurczyły się raczej nieśpiesznie, a sama potyczka była kilkukrotnie przerywana przez długaśne cutscenki. Nie powiem, żebym odrobinę się przy tym nie spocił, chociaż góra dostępnych przedmiotów leczących pozwalała komfortowo przyjmować na twarz nawet dziesiątki ataków. Dla porządku zaznaczę, że istnieje specjalny tryb uproszczonego sterowania, który pozwoli poczuć się jak Super Saiyan nawet bez połamania sobie palców.


...hame...

Na tle walk cała reszta wypada nieco blado. Oprawa audiowizualna w chwilach starć potrafiąca przywołać kreskówkowy pierwowzór (chociaż zdecydowanie nie jest z nim do pomylenia) w otwartym świecie prezentuje się... powiedzmy „wystarczająco”. Okolica, po której latamy (dosłownie – na chmurce lub bez niej) jest raczej pustawa, a pojedyncze rozrzucone po mapie obiekty sprawiają raczej smętne wrażenie. Tak długo jednak, jak pozostajemy wysoko w górze eksploracja może sprawiać sporo przyjemności – tutaj złapiemy jakiejś znajdźki, tam zbierzemy owoce, za górką zapolujemy na dinozaura, a przy rzece połowimy ryby. Ta ostatnia czynność sprawiła mi zresztą zadziwiająco sporo przyjemności: zarzucanie ogona głównego bohatera (nie pytajcie) jest raczej prostą minigierką, ale ma w sobie coś absorbującego. Nie da się tego niestety powiedzieć o questach pobocznych – ot, postaci znane bardziej lub mniej każą nam gdzieś skoczyć, kogoś pobić i coś przynieść.


Ha!

Mimo niepewności co do członu RPG i sceptycyzmu wobec części związanej z otwartym światem Dragon Ball Z: Kakarot okazał się więc dla mnie sporym zaskoczeniem – przede wszystkim za sprawą elementu akcji. Na prezentację udawałem się raczej sceptyczny – nie dość, że gra w zapowiedziach nie wyglądała jakoś wyjątkowo zachęcająco, to do tego jest reklamowana jako produkt od fanów dla fanów. Nawet cała moja sympatia do uniwersum nie pozwalała mi się takowym dotychczas nazywać, ale mam wrażenie, że za sprawą Kakarota może się to zmienić.


Czytaj dalej

Redaktor
Witold Tłuchowski

Czytelnik CD-Action od prawie 25 lat, redaktor od 2018. Kocham Soulsy i zrobię wszystko, by inni też je pokochali. Szef działów zapowiedzi i recenzji.

Profil
Wpisów5501

Obserwujących13

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze