„Aquaman i Zaginione Królestwo” – recenzja. Jak dobrze, że to już koniec
Kiedy Warner Bros. opublikowało pierwszy zwiastun, poczułem się rozczarowany. Najbardziej chyba efektami, które w poprzedniej części stały na wysokim poziomie. Gdy jednak zobaczyłem to na dużym ekranie, w końcu zatrybiło – nie mogę doczekać się premiery „Furiosy”. A, obejrzałem też nowego „Aquamana”.
W tym momencie naprawdę nie interesuje mnie, z jakimi problemami produkcyjnymi borykał się „Aquaman i Zaginione Królestwo”. Nie chcę na siłę szukać usprawiedliwienia dla tak fatalnego filmu, nawet jeśli pracował nad nim James Wan – niesamowicie zdolny i kreatywny malezyjski reżyser, który przecież niegdyś zszokował nas „Piłą”, potem dorzucił do tego dwie odsłony „Naznaczonego”, bardzo dobrą serię „Obecność”, a dwa lata temu wypuścił dziwaczne, acz fascynujące „Wcielenie” stanowiące hołd dla włoskiego kina giallo. Nawet „Szybcy i wściekli 7” jego autorstwa byli naprawdę sympatycznym blockbusterem, pierwszy „Aquaman” zaś znacząco wyróżniał się na tle niektórych gniotów z DC Extended Universe. Czy jak to tam się nazywało… Teraz to i tak bez znaczenia, bo projekt został zaorany. W końcu!
Zaprzeczenie
Niech Wan daruje sobie na jakiś czas wysokobudżetowe produkcje i wróci do tego, na czym zna się najlepiej. Nie chciałbym, aby Hollywood zmarnowało potencjał artysty odnoszącego się z szacunkiem do zapomnianych już gatunków filmowych, potrafiącego doskonale prowadzić swoich bohaterów. Reżyser wie, jak bawić się konwencją, i nawet w przerażających horrorach jest w stanie wycisnąć łzy z widzów. Tak jak to miało miejsce w „Obecności 2” i scenie, gdy postać odgrywana przez Patricka Wilsona zaśpiewała „Can’t Help Falling in Love” dla dziewczynki opętanej przez złe moce, która dzięki temu zaznała chwili radości i zapomniała o swoim brzemieniu. Rozczula mnie to za każdym razem.

A piszę o tym wszystkim dlatego, że zezłościło mnie, jakim syfem okazał się „Aquaman i Zaginione Królestwo”. Zazwyczaj staram się być bardziej wstrzemięźliwy w wyrażaniu tak mocnych opinii, lecz tym razem coś we mnie pękło. Film jest absolutną porażką, obrazem sklejonym na ślinę, zrealizowanym bez żadnego pomysłu i marnującym potencjał osób przy nim pracujących. Aczkolwiek ta produkcja tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie należę do fanklubu Jasona Momoa. Oczywiście mógłbym zrzucić winę na fatalny scenariusz, próbując jakoś usprawiedliwiać aktora. To byłoby zbyt naciągane, ponieważ odtwórca głównej roli robi wszystko, aby żenować – i to w taki mało zabawny sposób. Wyglądało to trochę tak, jakby próbował naśladować Chrisa Hemswortha z ostatnich filmów o Thorze, ale efekt końcowy wyszedł bardzo niezgrabny.
Gniew
Wątpliwe umiejętności głównego aktora widać zwłaszcza w zestawieniu z Wilsonem, który powrócił jako Orm. On także nie miał tu niczego ciekawego do zagrania, mimo to wycisnął ze swojego bohatera tyle, ile się dało, a większość scen z jego udziałem choć w delikatny sposób ratowała to kiepskiej jakości dzieło przed opadnięciem na totalne dno. Poza tym nic tutaj nie działało. Co się stało z moim Wanem? Dialogi są okropne, brak w nich jakichkolwiek emocji, krzty energii. No chyba że bierzemy pod uwagę darcie ryja przez Aquamana, to wtedy spoko. Ja tego nie kupuję. Twórcom nie udało się też zbudować ciekawych relacji pomiędzy postaciami. Niby próbowano przygotować historię w stylu buddy movie, lecz na próbach się skończyło.

Reżyserowi i scenarzystom nie chciało się nawet rozwijać wątków, które najpierw zostały rzucone od czapy, a potem o nich zapomniano. Na początku filmu dowiadujemy się, że Arthur Curry jest ojcem, co sprowadza się do tego, że dzieciak sika mu dwa razy do ust, a sam bohater bywa zmęczony rodzicielstwem i jednoczesnym rządzeniem Atlantydą. Zapewniam was: gdyby usunąć ze scenariusza bobasa, nawet byśmy tego nie odczuli. Okej, to teraz może sobie myślicie, że chociaż udało się wykorzystać motyw z Zaginionym Królestwem? Jak by to powiedzieć…
Targowanie się
Najwidoczniej Aquaman ma tylko jednego wroga. Powrócił Czarna Manta, choć nie do końca był sobą, gdyż przejął nad nim kontrolę jakiś pokrzywiony złol. Nie byle jaki złol, lecz ZŁO TOTALNE, ale to tak złe zło, że już gorzej się nie da. Nie chcę rzucać spoilerami, bo może zapragniecie sami obejrzeć ten chłam (nie róbcie sobie tego!), dlatego dodam wyłącznie, że ostatecznie to całe zło miało siłę bąka po cebuli. Szkoda mi tylko Yahyi Abdula-Mateena II, który już kilkukrotnie udowodnił, jak dobrym jest aktorem, a granie w takich produkcjach tylko spowalnia jego karierę. Mam nadzieję, że przynajmniej zarobił krocie.

Pewnie powinienem przynajmniej w ogólny sposób opowiedzieć wam o fabule, jednakże okazała się ona tak głupia, że naprawdę nie widzę sensu, aby to robić. Nie będę Ormem, który w jednej scenie wyrzucił z siebie tak sążnistą ekspozycję, jakby przeczytał streszczenie lektury z Bryka. Zabawne, że z tego śmietnika starano się robić komentarz do globalnego ocieplenia i niebezpiecznych zmian klimatycznych. Skończyło się na tym, że chłop dosłownie próbował podgrzać planetę, aby roztopić lód, który wystarczyło po prostu skruszyć – co w sumie i tak się dzieje. I cały ten cyrk kręci się wokół fatalnych efektów wizualnych oraz chaotycznego montażu.
Depresja
Jak ja się cieszę, że w końcu to wszystko trafiło do kosza! Kinowe uniwersum DC od dawna potrzebowało restartu i świeżego spojrzenia. „Aquaman i Zaginione Królestwo” na pewno poniesie finansową porażkę, a fanów filmów superbohaterskich już tak zamęczono słabymi produkcjami, że trudno będzie ich ponownie do siebie przekonać. Czy jednak ścieżka, jaką podąży James Gunn, okaże się sukcesem? Nie wiadomo… Patrząc jednak na jego dotychczasowy dorobek, mogę mu zaufać. Zresztą gorzej już nie będzie! Prawda?
Ocena
Ocena
„Aquaman i Zaginione Królestwo” to wielki śmietnik bez ładu i składu. W filmie Jamesa Wana nie pojawia się na dobrą sprawę nawet jeden element, do którego nie można byłoby się przyczepić. Ta produkcja nie obchodziła już widzów, bo i tak nie miała znaczenia dla dalszego rozwoju kinowego uniwersum DC. Szkoda, że nie interesowała też twórców…
Czytaj dalej
O grach piszę od 16. roku życia i mam zamiar kontynuować tę przygodę jak najdłużej. Jestem miłośnikiem popkultury i nie narzucam sobie żadnych barier gatunkowych – wszystkiemu trzeba dać szansę. Tylko w taki sposób można odkryć prawdziwe perełki.