Bigger, better and more badass. Horror „Uśmiechnij się 2” – recenzja filmu
Gdy szeroko uśmiechający się człowiek z metodyczną starannością zabije się na twoich oczach, będzie cię dzieliło raptem kilka dni od potwornej śmierci. Czeka cię koszmarny tydzień, w trakcie którego utoniesz w otchłani szaleństwa, a koniec końców podzielisz los poprzedniego nieszczęśnika.
Pomysł prosty jak konstrukcja cepa, ale posłużył za bazę jednego z najciekawszych horrorów ostatnich lat. Sukces „Uśmiechnij się” chyba najbardziej zaskoczył samych twórców. Był to debiut reżyserski Parkera Finna na dużym ekranie, a wedle pierwotnych założeń obraz miał od razu trafić na platformę streamingową. Na szczęście na pokazach testowych poradził sobie tak dobrze, że wytwórnia zmieniła decyzję i produkcję wprowadzono do kin.
Trzeba doić krowę
Gdy film z niszowego gatunku kosztujący 17 baniek zarabia na czysto 200 mln dolarów, powstanie kontynuacji wydaje się kwestią czasu. Z jednej strony nie mogłem się doczekać premiery, ponieważ część pierwsza wzięła mnie z zaskoczenia i miała ten sam niepokojący klimat co horror „Coś za mną chodzi”, który pokochałem miłością szczerą i bezwarunkową. Z drugiej strony kompletnie nie wierzyłem w ten sequel, bo zapowiadał się na dzieło obliczone na łatwy zysk i odcinanie kuponów. Z kontynuacjami pisanymi na siłę rzadko idzie w parze satysfakcjonująca jakość, nie mówiąc już o świeżości, której przy drugim podejściu z oczywistych przyczyn na ogół brakuje. Innymi słowy, to nie miało prawa się udać. I naprawdę cieszę się, że byłem w błędzie.
Na reżyserskim stołku ponownie zasiadł Finn (odpowiada również za scenariusz). Twórca najwyraźniej wyznaje maksymę Cliffa Bleszinskiego dotyczącą sequeli, bo kontynuacja „Uśmiechnij się” jest właśnie „bigger, better and more badass”. Powróciły kluczowe elementy, które w dużej mierze zdecydowały o sukcesie poprzedniej odsłony, ale wszystkie zostały w cudowny sposób podkręcone. Robi się ostrzej i krwawiej, a uczucie narastającej paranoi towarzyszy widzowi do ostatniej minuty. „Dwójka” czyni to samo co „jedynka”, tylko lepiej, za większe pieniądze i bardziej profesjonalnie. Miej jednak na uwadze, że to filmy niezwykle podobne, jeśli więc pierwsza część nie zdołała cię do siebie przekonać, kolejnej też się to nie uda.
Ciąg dalszy nastąpił
Scenariusz wprowadza nowe postacie, ale Finn zadbał o fabularny pomost między odsłonami. Jest nim policjant, który miał pecha przejąć klątwę w emocjonującym finale pierwszej części. W scenie otwarcia widzimy wyczerpanego bohatera, stawiającego wszystko na jedną kartę i podejmującego dramatyczną próbę przekazania dalej ciążącego nad nim przekleństwa.
Tydzień później na drodze kolejnej ofiary staje Skye Riley, młoda popowa piosenkarka, która po rocznej rekonwalescencji wraca na scenę z pomysłem na nową trasę koncertową. Dziewczyna ma nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie jako przypadkowy świadek zamknięcia cyklu – narkotykowy diler na jej oczach masakruje sobie twarz talerzem do sztangi, a zszokowana Skye ucieka, nie wiedząc jeszcze, że stała się kolejną ofiarą osobliwego mrocznego bytu. Ten powoli i metodycznie będzie pożerał umysł kobiety, doprowadzając ją na skraj szaleństwa, oczywiście z obowiązkowym uśmiechem na ustach.
Historia zatacza więc koło, psychodeliczna zabawa rozpoczyna się od nowa, a Finn z uporem maniaka dociska pedał gazu i nie zwalnia na zakrętach. Trasa przejazdu wydaje się biec przez znajome okolice, bo główny wątek w swych ogólnych założeniach przypomina fabułę „jedynki”, ale nie ma tu taniego recyklingu pomysłów: opowieść jest świeża i angażująca, postacie wiarygodne i autentyczne, a jump scare’y potrafią zaskoczyć i naprawdę przestraszyć.
W paszczy szaleństwa
Film z pewnością nie byłby tak przejmujący, gdyby nie popisowa gra brylującej na pierwszym planie Naomi Scott. Dla młodej gwiazdy znanej m.in. z produkcji Disneya to zdecydowanie najlepsza rola w dotychczasowej karierze. Fantastycznie sportretowała osobę ogarniętą grozą, która nieubłaganie narasta, przejmując kontrolę nad jej życiem, umysłem i ciałem. Występ tym trudniejszy, że kamera praktycznie nie spuszcza dziewczyny z oka i ewidentnie ją uwielbia. Odniosłem wrażenie, że w pierwszej części bohaterkę obserwowaliśmy nieco z boku, ale tutaj jest ciaśniej i bliżej. Na tle poprzedniczki „dwójka” wydaje się filmem intymniejszym i paradoksalnie kameralniejszym.
Paradoksalnie, bo skala jest tu mimo wszystko większa. Choć koszty produkcji nie przebiły znacząco poprzedniczki (raptem 28 mln na tle, przypomnijmy, 17 – jak na hollywoodzkie standardy, to wciąż drobniaki), okazalszy budżet widać w każdym kadrze. Ze stonowanej opowieści grozy oświetlonej blaskiem szpitalnych jarzeniówek przeskoczyliśmy na scenę mieniącą się feerią barw i kipiącą od muzycznej energii, a dom na przedmieściach został zastąpiony luksusowym apartamentem w centrum wielkiego miasta. I myli się ten, komu wydaje się, że miejsca te nie mogą być dobrym tłem dla rasowego horroru.
Będzie trylogia?
Film ma oczywiście pewne wady. Napięcie buduje mistrzowsko, ale próby przestraszenia widza opierają się wyłącznie na wspomnianych jump scare’ach, które, umówimy się, nie są szczytem gatunkowego wyrafinowania. Tanich straszaków znajdziemy tu w nadmiarze, lecz trzeba uczciwie przyznać, że działają, przynajmniej na mnie. Trafiają się też niepotrzebne dłużyzny (132 minuty to sporo, jak na horror o tak niezawiłej konstrukcji scenariusza), szczególnie w pierwszym akcie, gdzie między emocjonującym otwarciem a przejęciem klątwy przez Skye dzieje się niewiele. Gdy jednak zabawa już rozkręci się na całego, warto zapiąć pasy, bo będziemy nabierać prędkości aż do spektakularnego finału.
No właśnie. Zakładam, że tak jak poprzednio zakończenie podzieli widzów, a wielu uzna je za najsłabszy element filmu. W „dwójce” motyw jest niby podobny, ale bardziej pokręcony, a jednocześnie dający nadzieję na efektowne zamknięcie trylogii. Gdyby część trzecia kiedyś powstała, mogłaby totalnie przemodelować fabularny schemat i uskutecznić paranoiczną demolkę na masową skalę. Coś czuję, że nie jest to ostatni horror Finna i upiornie szczerzących się ludzi jeszcze zobaczymy.
Ocena
Ocena
Zakleszczona w szponach strachu Naomi Scott wypada zaskakująco wiarygodnie, a sam film to niemalże „Incepcja” w klimacie horroru. Fabularna matrioszka rodem z najgorszego koszmaru – tu z jednej sennej wizji wskakujemy do kolejnej, zatracając się w obłędzie, bez szans na rozeznanie, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna nowy omam splątanego szaleństwem umysłu. Polecam!
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.