Najgorszy film 2024? Takie Borderlands nie powinno powstać [RECENZJA]
![Najgorszy film 2024? Takie Borderlands nie powinno powstać [RECENZJA]](https://cdaction.pl/wp-content/uploads/2024/08/08/50359f20-a7bd-458e-aa85-1613106f0489.jpeg)
Oglądanie „Borderlands” w reżyserii Elia Rotha przypomina coś w rodzaju odpalenia gameplayowego odcinka naszego ulubionego youtubera, do którego z ciekawości postanowiliśmy powrócić po latach. Otrzymujemy komentarz (tutaj słyszymy kojący głos Cate Blanchett pełniącej funkcję narratorki) mniej więcej tłumaczący nam fabułę i świat przedstawiony, jesteśmy świadkami „soczystych” dialogów między bohaterami gry, „ekscytujących” scen akcji (czy nawet rozwałki) i „pamiętnej” walki z finałowym bossem. Czego jeszcze można chcieć, prawda?
Każdy z przymiotników ująłem w cudzysłów, bo oglądanie youtuberów po latach demaskuje całą formułę ich działalności: wydaje nam się, że uczestniczymy w jakimś quasi-kolektywnym doznaniu, na które tak naprawdę zerkamy z boku. Na pozór dane będzie nam przeżyć opowiadaną historię, ale w gruncie rzeczy nie odczujemy tych samych emocji co nagrywający odcinek gracz. To taki ersatz, sprawdzający się jedynie w teorii. I właśnie tak jest z filmową adaptacją serii Gearboksu. Niby dzieje się w niej wszystko, czego oczekiwalibyśmy od tej ekranizacji, ale de facto zalewa się nas masą chałtury, która z Borderlandsami ma tylko jeden wspólny mianownik – nazwę.

Puszka Pandory
Kupno biletu do kina na „Borderlands” będzie jak otwarcie Puszki Pandory (he, he). Raczej nikt nie spodziewa się takich pokładów braku smaku, jakie tym razem proponują twórcy. Główna linia fabularna przypomina zespolenie motywów i wątków ze wszystkich trzech części. Śledzimy losy „Vault Hunterów”, którzy stają się nimi raczej z przypadku, co niejako na starcie wybiela naszych filmowych herosów. To już nie do końca opowieść o zawiści i rezygnacji ze skarbów, a bardziej taka klasyczna odyseja „dobrych” bojowników pokoju walczących o lepsze dni Pandory, czyli planety, gdzie dzieje się lwia część akcji. Do tego ktoś stwierdził, że doskonałym pomysłem będzie pomieszanie (a nawet pozmienianie) zdarzeń z gier na rzecz stworzenia typowej, wręcz patetycznej filmowej opowiastki o ratowaniu świata i bliskich nam osób. Wystarczyło zekranizować rewelacyjną „dwójkę” lub dialogowo poszerzyć „jedynkę”, ale scenarzyści zawsze muszą wiedzieć lepiej. W ten sposób w jednym zespole znajdziemy Lilith, Rolanda, Kriega i Tiny Tinę (o czym już za chwilę).
A nasza Pandora – jak i dosłownie całe „Borderlands” – stylistycznie zupełnie nie przypomina szalonego i brutalnego świata z gier. Widz, który nie zna tego uniwersum, w ogóle nie zrozumie fenomenu serii czy tego, w jaki sposób kolejne odsłony wprowadzały powiew świeżości do postapokaliptycznych interpretacji. Film Rotha wygląda więc jedynie jak biedniejsza wersja „Mad Maksa” niewyróżniająca się niczym szczególnym. Co więcej, reżyser nieustannie operuje zbliżeniami (niezależnie, czy chodzi o scenę strzelankową, czy dialogową), aby skupić uwagę widza na kostiumach bohaterów, Claptrapie (ten jest bowiem całkiem dopracowany i wygląda, jakby poszła na niego lwia część budżetu) i zakryć finansowe braki. CGI wypada okropnie, konfrontacji z przeciwnikami nie da się oglądać (głównie przez wspomniane zoomy i zbyt częste cięcia), do tego zostały one za bardzo, ale to naprawdę za bardzo ugrzecznione.

Mamy predylekcję do pastwienia się nad adaptacjami gier, ale tym razem twórcom nie da się wybaczyć pewnej decyzji. Niestety to ekranizacja bez ani jednej kropelki krwi, czyli spełnienie najgorszego koszmaru fanów. Brutalność jest motorem napędowym estetyki tego uniwersum, a krew dla „Borderlands” to jak cysterna dla spragnionego wędrowca lub zbiór pustosłowia dla populisty. I nie chodzi o nasze współczesne przystosowanie do przemocy w kinie: to po prostu świat stojący prawem pięści. A tu najwyżej dostaliśmy szkolną bijatykę, w której w każdej chwili możemy krzyknąć „stop zabawa” i za chwilę rozejść się do swoich domów.
Zmiany, których nie potrzebowaliśmy
Jeśli chodzi o bardziej gamingową perspektywę w kontekście oceny tego niepotrzebnego dziwadełka, to nic nie trzyma się tutaj kupy. Szczególnie leży casting. Cate Blanchett jako podstarzała Lilith kompletnie się nie sprawdza, Krieg jest typowym Kriegiem (ale niczym poza tym, nie ma w nim głębi, o której dowiadujemy się w trzeciej części serii), Ariana Greenblatt to nieśmieszna wersja Tiny Tiny (i trochę usztuczniona, jakby twórcy bali się zrobić z niej w pełni szaloną postać), Kevin Hart zaś zupełnie nie pasuje jako stoicki Roland (w filmie bohater pełni funkcję zabawnego gościa i często wtóruje Tinie).
Dysonans wywołuje chyba fakt, że aktorzy podkładający głos w grach byli po prostu świetnie dobrani. Po co zatrudniać Jacka Blacka do roli Claptrapa, jeśli Jim Foronda również by się sprawdził? No i nie wspominając już o Jamie Lee Curtis jako Tannis, która sama w sobie jest w tym filmie jedną wielką groteską. Na plus wypadł jedynie Benjamin Byron Davis wcielający się w Marcusa, czyli niezapomniany Dutch z Red Dead Redemption. To aktor zasługujący na większy rozgłos w świecie filmu.

No i parę postaci z uniwersum zalicza tzw. cameo, ale to raczej niepotrzebne puszczanie oczka w stronę graczy i nic większego za tym nie stoi. Nawet sam film kończy się tak, jakby żadna kontynuacja w tym świecie już nigdy przenigdy nie miała powstać. I nic dziwnego, skoro wszyscy wstydzą się tej produkcji, a Blanchett wzięła w niej udział z braku laku w trakcie pandemii. To „dzieło”, o którym za 20 lat na studiach filmoznawczych będziemy mówić jak o ciekawostce z kinowych didaskaliów.
Gołym okiem widać, że Roth kompletnie nie czuł tego projektu. Po paru minutach seansu zacząłem zdawać sobie sprawę, że w dzisiejszym Hollywood za ekranizacje gier biorą się ludzie, którzy właśnie – co najwyżej! – pooglądali parę gameplayów i myślą, że to wystarczy, aby stworzyć kasowy hit. Bądźmy szczerzy: ta adaptacja nie powinna była powstać.
[Block conversion error: rating]
Czytaj dalej
-
Netflix przeznaczył ogromny budżet na finałowy sezon „Stranger Things”. To najdroższy...
-
Aktorski film „Zaplątani” jednak powstanie. Jedną z głównych ról ma zagrać...
-
Spin-off „Gry o tron” na pierwszym zwiastunie. Wielkimi krokami nadciąga „Rycerz...
-
Reboot „Z archiwum X” w drodze. Poznajcie następczynię Dany Scully
13 odpowiedzi do “Najgorszy film 2024? Takie Borderlands nie powinno powstać [RECENZJA]”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Huh, czyli trailer nie kłamał.
Niestety.
Auć, brutalnie. Cieszę się, że nie jestem jakimś giga fanem serii, bo pewnie byłoby mi bardzo przykro.
Spokojnie, fani już i tak doświadczyli Borderlands 3 ;p
Mi się trójka podobała bardziej od jedynki.
od jedynki to w sumie zrozumiałe, jedynka wyglądała trochę jak jakaś wersja beta w porównaniu z 2. Ale jak już 2 była i niemal równie dobry Pre-sequel to wiadomo, że oczekiwania były wyższe
Nie no, gameplay trójki był całkiem spoko. Główny problem to historia, która stanowiła ogromny krok wstecz względem dwójki (a jeśli ten aspekt gniecie w grze, gdzie historia jest rzeczą drugorzędną, to chyba coś jest nie tak). A także morze bugów w których gra była utopiona nawet po spędzeniu roku jako „Epicki” exclusive.
@Vithar, gameplay i oprawę wizualną trójka miała absolutnie fantastyczne i tylko dlatego ją przeszedłem.
Za to fabuła, postacie, HUMOR kompletnie leżały – przede wszystkim w głównym wątku.
Jednym starcza sam gameplay, inni odbierają dzieło całościowo i porównują do poprzednich części serii.
Sam mam kumpla, który przyśpiesza wszystkie cutscenki w grach (niezależnie od rodzaju gry). Ja tego nie rozumiem, ale najwidoczniej to już kwestia indywidualna.
Trailer jeszcze dawał nadzieję na to, że ten film da się chociaż oglądać. Po tym co właśnie przeczytałem dochodzę do wniosku, że najlepiej jednak będzie odpuścić i poczekać jak ta pokraka wyląduje na jakimś vod.
Czyli gówno? :/
Szkoda, bo miałem cichą nadzieje na mały hit, ale widać, że nic z tego. Z dwojga to już wolę na Romulusa pójść do kina niż na to.
Niby oglądając trailery człowiek miał poczucie, że to wygląda jak projekt studencki do którego ktoś jakimś cudem dał radę wciągnąć duże nazwiska, ale widać finalny produkt jest jeszcze gorszy. Szkoda. Myślałby człek że po Castlevani, Arcane, The Last of Us, Detective Pikachu czy Falloucie filmowcy już dawno wiedzą jak się adaptuje gry i era Uwe Bolla definitywnie się zakończyła – a tu wychodzi na to, że Eli Roth chwyta łopatę i rzuca niemieckiej legendzie rękawicę.
Liczyłem, że chociaż klimat będzie ok, ale srogo się myliłem.
Oglądając materiały przed premierą uważałem, że Cate wygląda freaking hot (jak zwykle) i że dla niej mogę się wybrać do kina. Od razu powiem, że w pierwsze Borderlandsy grałem jakieś 2h nim umarłem z nudów, więc nie znam się kompletnie na postaciach, fabule, klimacie czy humorze. No ale przecież nie może być gorzej niż w Residentach, prawda (tu przynajmniej występują postacie z gry)? A tych jednak trochę nakręcono. I teraz po seansie uważam, że 2/10 to jednak przesada. Tyle to można dać Mortal Kombat Anihilacji. To nie ten poziom. Ani strona techniczna, ani nawet scnariuszowa a tym bardziej aktorska nie zasługuje na aż taką krytykę. Średniak to ok, ale z całkowitym dnem się absolutnie nie zgadzam. A Cate, piękna. Aż mam ochotę zagrać…