Najgorszy film 2024? Takie Borderlands nie powinno powstać [RECENZJA]
Czy „Borderlands” to najgorszy film tego roku? Możliwe! Jestem natomiast pewien, że to jedna z najgorszych ekranizacji gier komputerowych w historii. Przy tej produkcji najnowszy „Mortal Kombat” to arcydzieło, a obsadzenie Toma Hollanda w roli Nathana Drake’a w „Uncharted” zdaje się całkiem słusznym wyborem castingowym.
Oglądanie „Borderlands” w reżyserii Elia Rotha przypomina coś w rodzaju odpalenia gameplayowego odcinka naszego ulubionego youtubera, do którego z ciekawości postanowiliśmy powrócić po latach. Otrzymujemy komentarz (tutaj słyszymy kojący głos Cate Blanchett pełniącej funkcję narratorki) mniej więcej tłumaczący nam fabułę i świat przedstawiony, jesteśmy świadkami „soczystych” dialogów między bohaterami gry, „ekscytujących” scen akcji (czy nawet rozwałki) i „pamiętnej” walki z finałowym bossem. Czego jeszcze można chcieć, prawda?
Każdy z przymiotników ująłem w cudzysłów, bo oglądanie youtuberów po latach demaskuje całą formułę ich działalności: wydaje nam się, że uczestniczymy w jakimś quasi-kolektywnym doznaniu, na które tak naprawdę zerkamy z boku. Na pozór dane będzie nam przeżyć opowiadaną historię, ale w gruncie rzeczy nie odczujemy tych samych emocji co nagrywający odcinek gracz. To taki ersatz, sprawdzający się jedynie w teorii. I właśnie tak jest z filmową adaptacją serii Gearboksu. Niby dzieje się w niej wszystko, czego oczekiwalibyśmy od tej ekranizacji, ale de facto zalewa się nas masą chałtury, która z Borderlandsami ma tylko jeden wspólny mianownik – nazwę.
Puszka Pandory
Kupno biletu do kina na „Borderlands” będzie jak otwarcie Puszki Pandory (he, he). Raczej nikt nie spodziewa się takich pokładów braku smaku, jakie tym razem proponują twórcy. Główna linia fabularna przypomina zespolenie motywów i wątków ze wszystkich trzech części. Śledzimy losy „Vault Hunterów”, którzy stają się nimi raczej z przypadku, co niejako na starcie wybiela naszych filmowych herosów. To już nie do końca opowieść o zawiści i rezygnacji ze skarbów, a bardziej taka klasyczna odyseja „dobrych” bojowników pokoju walczących o lepsze dni Pandory, czyli planety, gdzie dzieje się lwia część akcji. Do tego ktoś stwierdził, że doskonałym pomysłem będzie pomieszanie (a nawet pozmienianie) zdarzeń z gier na rzecz stworzenia typowej, wręcz patetycznej filmowej opowiastki o ratowaniu świata i bliskich nam osób. Wystarczyło zekranizować rewelacyjną „dwójkę” lub dialogowo poszerzyć „jedynkę”, ale scenarzyści zawsze muszą wiedzieć lepiej. W ten sposób w jednym zespole znajdziemy Lilith, Rolanda, Kriega i Tiny Tinę (o czym już za chwilę).
A nasza Pandora – jak i dosłownie całe „Borderlands” – stylistycznie zupełnie nie przypomina szalonego i brutalnego świata z gier. Widz, który nie zna tego uniwersum, w ogóle nie zrozumie fenomenu serii czy tego, w jaki sposób kolejne odsłony wprowadzały powiew świeżości do postapokaliptycznych interpretacji. Film Rotha wygląda więc jedynie jak biedniejsza wersja „Mad Maksa” niewyróżniająca się niczym szczególnym. Co więcej, reżyser nieustannie operuje zbliżeniami (niezależnie, czy chodzi o scenę strzelankową, czy dialogową), aby skupić uwagę widza na kostiumach bohaterów, Claptrapie (ten jest bowiem całkiem dopracowany i wygląda, jakby poszła na niego lwia część budżetu) i zakryć finansowe braki. CGI wypada okropnie, konfrontacji z przeciwnikami nie da się oglądać (głównie przez wspomniane zoomy i zbyt częste cięcia), do tego zostały one za bardzo, ale to naprawdę za bardzo ugrzecznione.
Mamy predylekcję do pastwienia się nad adaptacjami gier, ale tym razem twórcom nie da się wybaczyć pewnej decyzji. Niestety to ekranizacja bez ani jednej kropelki krwi, czyli spełnienie najgorszego koszmaru fanów. Brutalność jest motorem napędowym estetyki tego uniwersum, a krew dla „Borderlands” to jak cysterna dla spragnionego wędrowca lub zbiór pustosłowia dla populisty. I nie chodzi o nasze współczesne przystosowanie do przemocy w kinie: to po prostu świat stojący prawem pięści. A tu najwyżej dostaliśmy szkolną bijatykę, w której w każdej chwili możemy krzyknąć „stop zabawa” i za chwilę rozejść się do swoich domów.
Zmiany, których nie potrzebowaliśmy
Jeśli chodzi o bardziej gamingową perspektywę w kontekście oceny tego niepotrzebnego dziwadełka, to nic nie trzyma się tutaj kupy. Szczególnie leży casting. Cate Blanchett jako podstarzała Lilith kompletnie się nie sprawdza, Krieg jest typowym Kriegiem (ale niczym poza tym, nie ma w nim głębi, o której dowiadujemy się w trzeciej części serii), Ariana Greenblatt to nieśmieszna wersja Tiny Tiny (i trochę usztuczniona, jakby twórcy bali się zrobić z niej w pełni szaloną postać), Kevin Hart zaś zupełnie nie pasuje jako stoicki Roland (w filmie bohater pełni funkcję zabawnego gościa i często wtóruje Tinie).
Dysonans wywołuje chyba fakt, że aktorzy podkładający głos w grach byli po prostu świetnie dobrani. Po co zatrudniać Jacka Blacka do roli Claptrapa, jeśli Jim Foronda również by się sprawdził? No i nie wspominając już o Jamie Lee Curtis jako Tannis, która sama w sobie jest w tym filmie jedną wielką groteską. Na plus wypadł jedynie Benjamin Byron Davis wcielający się w Marcusa, czyli niezapomniany Dutch z Red Dead Redemption. To aktor zasługujący na większy rozgłos w świecie filmu.
No i parę postaci z uniwersum zalicza tzw. cameo, ale to raczej niepotrzebne puszczanie oczka w stronę graczy i nic większego za tym nie stoi. Nawet sam film kończy się tak, jakby żadna kontynuacja w tym świecie już nigdy przenigdy nie miała powstać. I nic dziwnego, skoro wszyscy wstydzą się tej produkcji, a Blanchett wzięła w niej udział z braku laku w trakcie pandemii. To „dzieło”, o którym za 20 lat na studiach filmoznawczych będziemy mówić jak o ciekawostce z kinowych didaskaliów.
Gołym okiem widać, że Roth kompletnie nie czuł tego projektu. Po paru minutach seansu zacząłem zdawać sobie sprawę, że w dzisiejszym Hollywood za ekranizacje gier biorą się ludzie, którzy właśnie – co najwyżej! – pooglądali parę gameplayów i myślą, że to wystarczy, aby stworzyć kasowy hit. Bądźmy szczerzy: ta adaptacja nie powinna była powstać.
Ocena
Ocena
Jestem fanem tego świata (a nawet i rozgrywających się w nim wydarzeń, fabuła potrafiła bowiem niekiedy miło zaskoczyć, miała też pamiętnego antagonistę) i serce mi się kraje, kiedy myślę o tym filmie. Zespół Gearbox musiał płakać, kiedy oglądał finalną wersję tej pseudoekranizacji. Wyszło tak jak wszyscy przewidywali, a nowych „Borderlandsów” nie uratuje nawet żadna wersja reżyserska.
Czytaj dalej
Doktorant (Film Studies) na King's College London, publikował na łamach Collidera, Cineuropy, The Upcoming, FIPRESCI, Filmwebu, Interii Film, Polityki, Vogue Polska, WP Film, portalu GRYOnline.pl i wielu innych. Przeprowadził wywiady m.in. z Adamem Sandlerem i Alejandro Gonzálezem Iñárritu. Wierzy, że Jimmy Stewart to najlepszy aktor w historii kina.