5
8.08.2022, 08:13Lektura na 3 minuty

„Bullet Train” – recenzja filmu. Szybki jak błyskawica

To miała być prosta robótka, zapewniali. Ale kiedy tak mówią, niemal zawsze następują jakieś nieprzewidziane komplikacje. Szczególnie gdy ma się notorycznego pecha, a za kamerą staje David Leitch.

Specjalista od stylowej rozpierduchy („John Wick”, „Atomic Blonde”, „Deadpool 2”) nie zdejmuje nogi z gazu. Można wręcz powiedzieć, że w „Bullet Train” dociska pedał do podłogi, próbując wstrzelić się tym razem w styl charakterystyczny dla Guya Ritchiego i zakropić go solidną dawką orientalnego sosu.

Bullet Train
Bullet Train

Nasza historia zaczyna się dość niepozornie. Emerytowany złodziej o ksywce Biedronka (w tej roli Brad Pitt) zawiesza urlop, dając się namówić na jeszcze jedną fuchę. Musi złapać pociąg, namierzyć pewną walizkę, gwizdnąć ją i wysiąść na najbliższej stacji, nim ktokolwiek zauważy zuchwałą kradzież. Brzmi banalnie, ale gdy tym samym składem podróżuje kilku wyszkolonych zabójców (z początku o sobie nie wiedzą), sytuacja bardzo szybko się komplikuje. Jakim cudem przeszło połowa podróżnych to niebezpieczne świry i dlaczego znaleźli się w jednym pociągu? Odpowiedzi przyjdą z czasem, ale nim dobrniemy do finału, czeka nas adrenalinowy koktajl i prawdziwa jazda bez trzymanki.

Podczas seansu trudno złapać oddech. I wcale nie dlatego, że rzecz ma miejsce w maszynie mknącej niczym pocisk przez rozświetlone neonami Tokio. Akcja galopuje równie szybko, sceny zmieniają się jak w kalejdoskopie, a scenarzysta stara się dać każdemu z bohaterów odpowiednią ilość czasu antenowego (no, chyba że pechowiec ginie już w pierwszej scenie). Do tego dorzućmy rwany, przypominający teledysk montaż i masę krótkich retrospekcji (kolejne rozwiązanie typowe dla filmów Ritchiego). Oto „Bullet Train” w pigułce.

Fabuła, choć zamotana, nie jest szczytem finezji; ważniejsze od niej okazują się dobrze napisane postacie i sposób, w jaki zostały zinterpretowane przez aktorów. Pitt jak zawsze bezbłędnie trafia swoją kreacją w sam środek tarczy, bawi się swoją rolą, a w scenach akcji nie korzysta z pomocy kaskaderów. Reszta obsady też nie pozostaje w tyle. Aaron Taylor-Johnson (alias Mandarynka) i Brian Tyree Henry (pan Cytryna) to komiczny, zgrany duet zabójców, którzy kradną wiele naprawdę dobrych minut z tego seansu. Bad Bunny jako Wilk okazuje się bajecznie przerysowany, do wiwatu daje również Michael Shannon wcielający się w bossa wszystkich bossów. Każdy tu jest jakiś, każda kreacja zapada w pamięć.

Komediowe akcenty nie odwracają uwagi od mięcha; w nowym obrazie Leitcha nie brakuje momentów tak brutalnych, że nie powstydziłby się ich Quentin Tarantino. Dorzućmy do tego solidną choreografię scen walki, widowiskowe strzelaniny i spektakularne, choć nieco kiczowate efekty specjalne (sekwencja finałowa to już odlot zupełny, ale CGI razi po oczach, że aż boli). A wszystko to na przestrzeni raptem kilkunastu wagonów. Ciasnota dobrze służy filmowi, narzucając odpowiednie tempo i pozwalając mocno zagęścić akcję w pierwszej godzinie seansu.

Bullet Train
Bullet Train

Przyznam, że druga nieco się ciągnie; nie obraziłbym się, gdyby przycięto ją o kilka napuszonych dialogów i zbędnych (a także często zamierzenie głupich) metafor, od których w scenariuszu aż gęsto. Niemniej „Bullet Train” to film brawurowo przerysowany i świadomie absurdalny, a do tego dobrze zmontowany i solidnie obsadzony aktorsko. Wyszło pikantnie, chaotycznie i zabawnie, choć nie każdy powinien wsiadać do tego pociągu, bo na ostatniej stacji wyjdzie mocno poturbowany. Amatorom spokojniejszych i mniej pastiszowych akcyjniaków polecam raczej podróż PKP.

Ocena

Jeśli dobrze bawiliście się na „Dżentelmenach” czy „Przekręcie” Guya Ritchiego, „Bullet Train” też powinien wam się spodobać. To film absurdalny, ale zabawny. Troszkę durnowaty, ale fantastycznie zmontowany. Chaotyczny, ale napakowany akcją aż do przesady.

7
Ocena końcowa


Czytaj dalej

Redaktor
Eugeniusz Siekiera

Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.

Profil
Wpisów117

Obserwujących21

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze