„Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu”. Cóż, w moim na pewno nie [RECENZJA]
Może i upchnęli 100 wątków w 160 minutach, ale za to zrobili to kiepsko. Tak słabego filmu Marvela jak nowa „Czarna Pantera” nie widziałem już dawno, a musiałbym intensywnie pomyśleć, który z ostatnich był ledwie poprawny.
No dobra, „Spider-Man: Bez drogi do domu” naprawdę im się udał, ale to jedyna perełka czwartej fazy MCU. Tymczasem kontynuacja „Czarnej Pantery” ląduje gdzieś na dole skali, moszcząc się wygodnie między kompletnie nijaką „Czarną Wdową” a przerysowanym na maksa „Thorem”.
„Chadwick Boseman umiera naprawdę, życie wtargnęło w świat filmowej fikcji”, że pozwolę sobie sparafrazować cytat z magazynu Film zdobiący front kultowego „Kruka” w wydaniu VHS. Śmierć aktora wcielającego się w Czarną Panterę postawiła Marvela przed trudnym dylematem. Wybrać kogoś innego do roli T’Challi, udając tym samym, że nic się nie stało, czy może gruntownie przebudować pierwotne plany i brutalną prawdę wpleść w nową wersję scenariusza? To jedna z tych sytuacji, w których nie da się wybrać idealnego rozwiązania, każda decyzja niesie za sobą spore ryzyko.
Zdecydowano się na drugi wariant. Król Wakandy umiera na tajemniczą chorobę, ciężar władzy spada na jego matkę Ramondę, a reszta świata próbuje wykorzystać chwilowe osłabienie afrykańskiego mocarstwa, by położyć swe zachłanne łapska na vibranium. Jednocześnie trwają nieustanne poszukiwania nowych źródeł tego surowca. Te kończą się połowicznym sukcesem, okazuje się bowiem, że w oceanicznych głębinach znajduje się drugie złoże cennego metalu, ale kontroluje je nieznana nikomu nacja, która wykształciła umiejętność oddychania pod wodą i tam znalazła swój azyl. Korzystając z niezwykłych właściwości vibranium, zbudowała w morskich odmętach oświetlane sztucznym słońcem megamiasto Talocan – przy nim Rapture z BioShocka jawi się jako zapyziała wiocha.
Nie udałoby się to bez liczącego setki lat przywódcy – charyzmatycznego Namora, mutanta, który jako jedyny potrafi egzystować na lądzie i w morzu, a do tego świetnie lata dzięki skrzydełkom wyrastającym mu w okolicach kostek (mam świadomość, że komiksowy rodowód prowokuje do tego, byśmy uwierzyli w każdą bzdurę, ale jego powietrzne popisy okazały się tak kuriozalne, że trudno było nie parsknąć śmiechem). Lud, do tej pory skutecznie ukrywający się przed wszystkimi, dołącza do nierównej gry, stając się trzecią stroną konfliktu. Namor myśli prostolinijnie: kto nie jest z nami, ten działa przeciwko nam. Proponuje Wakandzie sojusz, wierząc, że wspólnie rzucą na kolana resztę świata, gdy jednak pokojowo nastawione mocarstwo odmawia, ziomki Czarnej Pantery z automatu lądują na celowniku podwodnej społeczności.
Stojący za kamerą Ryan Coogler przedstawia zderzenie dwóch cywilizacji, które rozwinęły się wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi dzięki dostępowi do złóż vibranium. Kulturę afrykańską wzbogaciły motywy mezoamerykańskie, a film przemyca przy okazji oczywistą naganę pod adresem białych kolonizatorów od zawsze roszczących sobie prawa do wszystkiego i wszystkich. Jest to krytyka bardzo grubo ciosana, ale dobrze, że pojawiła się nawet w tak uproszczonej formie.
Problemy filmu leżą gdzie indziej. Scenarzyści upychają kolanem kolejne wątki, ale żadnemu nie pozwalają należycie się rozwinąć. Są postacie marginalne, które niczego do sprawy nie wnoszą (agent Everett Ross), bądź wrzucone na siłę, będące zapowiedzią kolejnego projektu ze stajni MCU (Ironheart jako tania podróbka Iron Mana). Nie przekonuje mnie również Shuri, siostra T’Challi, idealnie sprawdzająca się w poprzednim filmie jako postać niewychylająca nosa z drugiego planu, w kontynuacji siłą rzeczy wyrastająca na główną protagonistkę. Jej nieustanna żałoba i złość na cały świat są na dłuższą metę męczące, a ostateczna przemiana mało wiarygodna.
Najbardziej przekłamany jest sam tytuł. Po dwóch godzinach seansu zorientowałem się, że poza emocjonalną sceną pogrzebu i rzewnymi wspominkami Czarnej Pantery tu nie ma. Dopiero w ostatnim kwadransie przed finałową i – jak na standardy MCU – bardzo kiepsko zrealizowaną bitwą rodzi się w nowym, niestety kompletnie nieprzekonującym wcieleniu. Nie jest to film, który byłby nam autentycznie potrzebny, choćby z uwagi na fakt, że do marvelowskiego uniwersum nie dokłada żadnych naprawdę istotnych cegiełek. Ostatecznie wyszedł z tego niezły hołd dla Chadwicka Bosemana i niewiele więcej.
Ocena
Ocena
Bałagan w scenariuszu oraz krótki i bardzo słaby występ nowego wcielenia Czarnej Pantery to niejedyne problemy tego filmu, ale to głównie one dowiodły, że lubiany superbohater odszedł wraz ze śmiercią aktora, który zakładał jego kostium. Umarł król, niech żyje królowa? Nie tym razem.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.