Czwarty sezon „Stranger Things” jest znakomity i nie mogę doczekać się finału
Do nowego „Stranger Things” podchodziłem z pewnymi obawami. Trzeci sezon serialu zdawał się bowiem podążać w kierunku, który niespecjalnie mi odpowiadał.
Brak spoilerów, czytać bez ryzyka!
„Trójka” Stranger Things próbowała pogodzić typowo horrorzaste zdarzenia z motywami w klimatach – bo ja wiem – Spielbergowskich „Goonies” czy nawet „Indiany Jonesa”. Cały ten wątek z tajną rosyjską bazą wydawał się potraktowany i zagrany nieco zbyt groteskowo, a także gryzł się z resztą fabuły. Do tego dzieciaki stały się nastolatkami, gubiąc gdzieś swą pierwotną autentyczność i świeżość, a ich nowe problemy – dorastanie, pierwsze miłości, utrata dawnych przyjaciół – jakoś niespecjalnie mnie pasjonowały. Cóż, różnica pokoleń...
Po trzech latach (choć w świecie serialu minął rok) dużo się w „Stranger Things” zmieniło – i to na lepsze. Aktorzy wyrośli i dorośli, więc bracia Duffer najwyraźniej postanowili, że serial podąży za nimi. Stał się w efekcie dojrzalszy i mroczniejszy, zmierzając wyraźnie w stronę takich kultowych horrorów jak „Hellraiser: Wysłannik piekieł” czy „Koszmar z ulicy Wiązów”(*). Niektóre serwowane nam sceny zdecydowanie podpadają pod kategorię 18+, acz potem wszystko zostaje złagodzone typowymi dla „Stranger Things” scenkami komediowymi. Tym niemniej zdecydowanie nie jest to serial familijny. Nie umyka uwadze też fakt, że w najnowszy sezon zainwestowano więcej pieniędzy niż w poprzednie – widać to zarówno po CGI, jak i rozmachu niektórych ujęć czy znacznie większej liczbie miejsc, w których toczy się akcja.
(*) Swoją drogą, odtwórca roli Freddy’ego Kruegera pojawia się w tym serialu w małej, ale znaczącej dla fabuły roli. Nie powiem, w którym miejscu, fani „Koszmaru z ulicy Wiązów” nie powinni jednak mieć większych problemów z rozpoznaniem aktora nawet pomimo upływu lat.
Jak co sezon pojawiają się nowi bohaterowie – i dają radę, nawet jeśli są miejscami przerysowani (jak ten długowłosy, wiecznie ujarany dostawca pizzy żywcem wyciągnięty zza kierownicy szkolnego autobusu w „Simpsonach”). Ci dobrze nam już znani też nie zawodzą, choć czasem mam wrażenie, że zostali za bardzo odsunięci na dalszy plan, stając się raczej statystami niż kimś, wokół kogo kręci się akcja. A czasem dotyczy to postaci wręcz kluczowych!
Skoro już mówię o aktorach, koniecznie muszę podkreślić, że z zachwytem oglądałem efekt pracy Sadie Sink wcielającej się w rudowłosą Maxine. To, co aktorka uczyniła ze swą postacią, to mistrzostwo. Z jednej strony Sink nadal przekonująco wciela się w rolę wyszczekanej 16-latki, z drugiej zaś prezentuje dojrzałą grę aktorską, pokazując, jak przeżyta wcześniej trauma stopniowo niszczy psychikę jej bohaterki. Rewelacja. Już choćby dla niej warto ten sezon zaliczyć.
Jak przystało na „Stranger Things”, nie brakuje masy odwołań, nawiązań, smaczków i mrugnięć okiem do widza, choć mam wrażenie, że tym razem serwuje się je mniej nachalnie, niż miało to miejsce wcześniej, co uznaję za duży plus. I jak zawsze soundtrack to uczta dla uszu, a już dla mnie, fana Kate Bush, w szczególności. Generalnie miłośnicy rocka z lat 80. XX wieku poczują się jak w raju.
Oczywiście mógłbym się czepić pewnych sztampowych rozwiązań fabularnych (źli ludzie zawsze chybiają, a największym koszmarem nastolatków w USA są nie stwory z innych wymiarów, lecz relacje w liceach, gdzie rozmaite „chady” obu płci dręczą nerdów i przegrywów). Irytują nieco niezamierzenie (chyba) przerysowane sceny w Rosji czy kreacja Głównego Złego – sorry, gość w lateksowym kostiumie w 2022 roku raczej nie budzi grozy, nawet jeśli się bardzo stara. Mam też wrażenie, że serial zmagał się z nadmiarem wątków, przez co nie wszystkim elementom fabularnym udało się odpowiednio wybrzmieć.
Ale to jest już szukanie dziury w całym. Udostępnione dotąd siedem odcinków(**) tego sezonu jest zwartą, przemyślaną całością, bez dłużyzn i zapchajdziur, dzięki czemu świetnie się to ogląda. Dla mnie to jeden z zaledwie dwóch tegorocznych seriali (obok „Reachera”), przy których nie mogłem się powstrzymać przed niemal natychmiastowym obejrzeniem wszystkich odcinków (a każdy to ponad godzina) – choć zwykle staram się dawkować sobie takie dzieła po jeden-dwa odcinki na dobę. I już nie mogę doczekać się finału.
(**) Dwa ostatnie zostaną udostępnione dopiero 1 lipca, a finał ma trwać jakieś dwie i pół godziny!
Dla mnie, póki co, ta odsłona jest równie dobra, wciągająca i trzymająca w napięciu, co pierwszy sezon, i nie wiem, co musiałoby się wydarzyć w ostatnich dwóch odcinkach, abym zmienił zdanie. Z dużym optymizmem będę zatem czekać na piątą część „Stranger Things”. Oby nie przez trzy kolejne lata.
Czytaj dalej
Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.