„Deadpool & Wolverine” nie jest fanserwisem, jakiego się spodziewaliśmy. Wręcz przeciwnie…
Wujek Ben powiedział kiedyś, że „z wielkimi markami wiąże się wielka odpowiedzialność”. Thanos przebąkiwał coś o balansie, Jon Watts rozkminiał, jak upchnąć jeszcze więcej postaci w ostatnim „Spider-Manie”, a Deadpool pomyślał o chimichandze. Istne multiwersum szaleństwa.
UWAGA! Tekst zawiera spoilery, a 20th Century Fox już nie istnieje.
„Bez drogi do domu” z 2021 roku ustanowiło precedens. Twórcy wykorzystali potencjał wieloświatów, aby ściągnąć do swojego dzieła postacie, które nijak nie pasowały do Kinowego Uniwersum Marvela. A przynajmniej jeszcze parę lat temu trudno było sobie wyobrazić, jak sensownie przeprowadzić taki zabieg. Cameosy w filmach to żadna nowość, niemniej zazwyczaj stanowią przyjemny dodatek, tutaj zaś napędzały maszynę promocyjną, to na nich oparto cały marketing. Ostatecznie fanserwis w „Bez drogi do domu” nie okazał się cool, okazał się perfidnie cyniczny – nawet wejście Andrew Garfielda czy Tobeya Maguire’a nakręcono tak, aby ludzie w kinie mieli czas na oklaski. Produkcja nie stała na własnych nogach, ciągle mniej lub bardziej udanie cytowała stare tytuły, nie oferując od siebie nic nowego. I co najgorsze, zapomniano w niej trochę o Peterze Parkerze. Tym Peterze, który nas obchodził, z twarzą Toma Hollanda. To nie jego historia, on był tam po prostu kolejną figurką na planszy.
Co za dużo, to…
Obawiałem się, że ten sam kierunek zostanie obrany w „Deadpoolu & Wolverinie”, ale ostatecznie tak się nie stało. Na szczęście fabuła skupiła się na tytułowych bohaterach, to oni stanowili spoiwo wszystkich wątków i to oni musieli przejść konkretną drogę, w tym przypadku mającą przypomnieć im, jak to jest być prawdziwym superbohaterem i dlaczego warto starać się dla innych, a nie tylko myśleć o sobie. Nie ukrywam, że poczułem wielką ulgę po seansie, bo gdy ogłoszono, że do projektu dołączył Hugh Jackman, pomyślałem sobie: „No to pozamiatane…”. Teraz tylko czekać, aż ponownie wyciągną z szafy Patricka Stewarta i Iana McKellena, zaciągną na pokład Chrisa Evansa, wciskając go w strój Kapitana Ameryki, bądź zgarną Roberta Downeya Jr., który po rozstaniu się z rolą Iron Mana nie bardzo mógł znaleźć swoje miejsce w Hollywood. Oj, na pewno była pokusa, aby pójść w tym kierunku.
Zdecydowano się na wybranie innej ścieżki, a ja, szczerze mówiąc, pogubiłem się już w tym, jakie tytuły zaliczają się do czwartej i piątej fazy Marvel Cinematic Universe. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla „Deadpoola i Wolverine’a”? Chciałoby się rzec: „W du**e”, ale to byłoby niegrzeczne i niezgodne z prawdą. Bo to nie MCU ma w nosie tych bohaterów, tylko – jak się okazało – to oni mają gdzieś MCU. Jeśli więc szliście do kina gotowi chłonąć czyściutki fanserwis związany z tym uniwersum, to pewnie musieliście nieźle się zdziwić, kiedy wyszło na jaw, że Shawna Levy’ego (reżysera) kompletnie nie interesowali Kapitan Ameryka, Iron Man czy pozostali Avengersi. Nie mówiąc już o takich postaciach jak Shang-Chi, nowa Czarna Pantera czy Moon Knight, bo słuch o nich zaginął chwilę po premierach produkcji z ich udziałem.
Nie dla fanów MCU
„Deadpool & Wolverine” jawił się jako film, który miał uratować podupadłe na zdrowiu MCU. Już w pierwszym zwiastunie główny bohater mówił o sobie jako o Jezusie Marvela. Przez to wielu fanów spodziewało się, że to właśnie Pyskaty Najemnik zmieni zasady rządzące multiwersum i przywróci dawną jakość produkcji o trykociarzach. Tyle że nie. Po pierwsze dzieło Levy’ego praktycznie w ogóle nie cytuje i nie odnosi się do produkcji z poprzednich faz, a po drugie nawet jeśli to robi, to zazwyczaj nawiązania nie dotyczą konkretnych wydarzeń, tylko są metakomentarzem odnośnie do fatalnej kondycji superbohaterszczyzny Disneya. W scenie z wieloma Deadpoolami jeden z wariantów wyraźnie zaznacza, że multiwersum to droga donikąd, że nigdy nie wyjdzie z tego nic dobrego. Nicepool kwituje to stwierdzeniem, że „po »Końcu gry« przecież wszystko było super”. Tyle że z Nicepoola niezbyt lotny gości, a jego słowa należy odebrać wyłącznie jako zgrywę.
„Deadpool & Wolverine” nie ratuje MCU, bo to na dobrą sprawę nie jest nawet produkcja dla fanów tego uniwersum. To niesamowicie hermetyczny tytuł, w którym większość żartów może być niezrozumiała dla przeciętnego widza nieśledzącego na bieżąco adaptacji komiksów. Ba! Na bieżąco… Aby rozpoznać niektóre motywy, trzeba sięgnąć pamięcią do filmów sprzed 20 lat, zresztą samo ich obejrzenie i tak nie wystarcza do wyłapania wszystkich aluzji. Konieczna jest też znajomość kulisów części produkcji, wywiadów z aktorami czy ich życiorysów. Nawet jeśli dzieło Levy’ego składa hołd kinu superbohaterskiemu 20th Century Fox, to jednak robi to w mało oczywisty sposób. Twórcy nie przywrócili kultowych postaci, jak Jean Grey, Cyclops, Silver Surfer, Magneto czy Daredevil, tylko postawili na te bardziej zapomniane, które mało kogo dzisiaj interesują (i nie tylko dzisiaj).
Jest nadzieja?
Większość młodych widzów pewnie nawet nie miała pojęcia, kim jest Elektra, a i nawet przy Wesleyu Snipesie powracającym do roli Blade’a nad głowami części osób mógł pojawić się znak zapytania. O podejściu do filmu niech najlepiej świadczy postać Gambita, który przecież nigdy nie doczekał się swojej solowej kinówki. Channing Tatum nie dostał szansy wcielenia się w tego herosa – takie były plany, lecz po drodze wszystko się z…epsuło. Tylko dysponując tą wiedzą, możemy wyłapać rzucane przez niego żarty w „Deadpoolu i Wolverinie”. Ryan Reynolds (Deadpool) sam miał okazję kilkukrotnie pracować z wytwórnią 20th Century Fox przy jej filmach opartych na komiksach Marvela i doskonale wiedział, jaki panował tam swego czasu burdel. Dokładnie taki sam jak teraz u Disneya.
„Deadpool & Wolverine” nie miał więc uratować MCU. Miał jednocześnie uhonorować zasługi 20th Century Fox dla kina superbohaterskiego i rozprawić się ze studiem, pokazując, jak wiele ciekawych postaci zostało zmarnowanych i jak włodarze zniszczyli potencjał posiadanych przez nich marek. Oby Bob Iger (obecny prezes Walt Disney Company) i Kevin Feige (prezes Marvel Studios) wyciągnęli wnioski i w końcu przejrzeli na oczy. Nie potrzebujemy wielkiego multiwersowego mumbo jumbo, taniego żerowania na nostalgii czy ciągłych nawiązań do innych produkcji. Potrzebujemy serca, a film Levy’ego takowe posiada. W jego dziele to dobrze napisani protagoniści i ich relacje są najważniejsze. Bohaterowie jako FIGURY, nie figurki, drogi współczesny Marvelu…
A potem przypomniałem sobie, że Robert Downey Jr powróci do MCU jako Dr Doom. Kurtyna.
Czytaj dalej
O grach piszę od 16. roku życia i mam zamiar kontynuować tę przygodę jak najdłużej. Jestem miłośnikiem popkultury i nie narzucam sobie żadnych barier gatunkowych – wszystkiemu trzeba dać szansę. Tylko w taki sposób można odkryć prawdziwe perełki.