Drugi Sezon „Gen V” za bardzo uzależnił się od „The Boys”, ale dalej zapewnia dziką zabawę, gdy nie próbuje nas pouczać

Drugi Sezon „Gen V” za bardzo uzależnił się od „The Boys”, ale dalej zapewnia dziką zabawę, gdy nie próbuje nas pouczać
"Hubert Sosnowski"
Jest coś ironicznego w tym, że „The Boys”, które krytykuje korporacyjne zabiegi komiksiarzy doczekało się spin-offa działającego jak w Marvelu. Gen V okazjonalnie popada w kaznodziejski ton, ale też wciąż dostarcza intensywnej, „rebelskiej” rozrywki w stylu „Chłopaków”.

W komiksowym świecie można spotkać się z terminem tie-in. Taki status otrzymują zeszyty i serie podpięte pod jakieś wielkie wydarzenia, po-których-nic-już-nie-będzie-takie-samo (np. pod „Civil War” z Marvela czy „Kryzys nieskończoności” z DC). Pomagają rozbudowywać tło fabularne i poboczne wątki, mogące wpłynąć na kulminację epickiej historii. No i służą większej kapitalizacji danego pomysłu fabularnego.

Czymś takim ostatecznie okazało się „Gen V” już pod koniec pierwszego sezonu, choć liczyłem, że będzie osobną opowieścią dzielącą z „The Boys” jedynie świat. Już scenka po napisach w ósmym odcinku sugerowała, że studenci Uniwersytetu Godolkina zmierzają na zderzenie czołowe z Billym Butcherem, Homelanderem i resztą łobuzów z głównej linii fabularnej. Na szczęście, choć serial o młodzieży okazuje się „side story”, ma swoje treści do przekazania. Czasem okazuje się przy tym nieco zbyt kaznodziejski, ale szybko wskakuje w odpowiedni rytm i zaczyna sprawnie grać postaciami.

Studenckie kazanie

Na uczelni i na świecie zaszły zmiany. Homelander zyskuje coraz większe poparcie dla ruchu dążącego do dominacji superbohaterów („supków”), a ekipa studentów podzieliła się na zwolenników i przeciwników nadchodzącej „rewolucji”. Ci, którzy postawili się supremacyjnemu szałowi, wylądowali w specjalnym ośrodku badawczym i próbują się z niego wydostać (niestety, bez Andre granego przez Chance’a Perdomo – aktor zmarł w 2024). Oczywiście, szybko wracają na ścieżkę edukacyjną w ramach korporacyjnego paktu z diabłem, ale rektorem został tajemniczy Cipher (rewelacyjny Hamish Linklater). Dziekan ma nową wizję tego, co trzeba zrobić ze studentami.

Pierwsze odcinki wypadają odrobinę niezręcznie, bo z jednej strony muszą od nowa rozstawiać pionki na szachownicy i zrestartować niektóre wątki (a także dostosować się do śmierci aktora – ale żałobę serial wygrywa całkiem zgrabnie), więc historia potrzebuje chwili na rozpęd. Z drugiej – Gen V na początku próbuje nas pouczać, co jest dobre, co złe, a co jeszcze gorsze w świecie. Pewnie, popkultura była polityczna niemal zawsze, a ten ostry i przegięty komentarz społeczny wciąż da się lubić, ale problem leży w pisarstwie

fot. Amazon

Po prostu bohaterowie z ekranu zbyt często – na początku – pouczają siebie nawzajem i nas o tym, co ważne. To potrafi zmęczyć widza nawet mającego serce po tej samej stronie, co twórcy pod skrzydłami Kripkego (jak ja) – bo owe postawy i treści po prostu i bez łzawych dialogów widać na ekranie, w zwrotach akcji, postawach bohaterów. Widzowie naprawdę nie są aż tak głupi, nie trzeba im mówić wszystkiego wprost. Podteksty w serialu rozsiano tak gęsto że naprawdę trudno je przeoczyć.

Dzikość serca

Na szczęście, „Gen V” szybko odrzuca kaznodziejczy ton i bierze się za rozwijanie bohaterów oraz akcji. Główną atrakcję stanowi nowy złoczyńca, Cipher, którego brawurowo odtwarza Hamish Linklater. Gwiazdor „Nocnej mszy” tym razem uderza w tony charyzmatycznego drania, z przebłyskami sympatycznych zachowań, ale pokręconego jak korkociąg i z sadystycznymi skłonnościami. Ilekroć pojawia się na ekranie, kradnie show świetną, ekspresyjną grą aktorską, a jednocześnie tym, jak kontroluje „pole walki” i wszystkich bohaterów. To jeden z ciekawszych złoli we wszystkich projektach związanych z „The Boys” i oglądanie go w akcji sprawia autentyczną frajdę. 

Bardzo dobrze wypada też młodsza część obsady, czyli główni bohaterowie. Każda z postaci ogrywana jest bardzo intensywnie – bo i scenariusz poddaje postacie sporej presji – a jednocześnie znajduje się w tym wszystkim miejsce na odrobinę czułości czy błazenady. Najwięcej frajdy widz może czerpać z obserwowania w akcji Lizze Broadway w roli Emmy (zarówno wątki dramatyczne, jak i komediowe wybrzmiewają u niej bez nutki fałszu), ale reszta wiodących charakterów nie została daleko w tyle.

fot. Amazon

Nie mogłem też oprzeć się wrażeniu, że serial zdradza trochę więcej życia w kwestiach humoru niż ostatnie spotkania z „Chłopakami”. Ekipa Butchera pod koniec każdego sezonu wracała do formy i pokazywała pazura – tak jak i ostatnio, ale po drodze zdarzało się im zabrnąć na tematyczne – i humorystyczne mielizny. W „Gen V” nie wszystkie żarty wybrzmiewają dobrze i w pełni, ale wiele gagów z tła, a także tych z głównego wątku trafia. Obscena odzyskała trochę energii, możliwe, że ze względu na sprzężenie jej ze studenckim klimatem, trochę przywodzącym na myśl teen dramy i głupawe komedie z początku wieku, a jednocześnie w tej zabawie z perwerą znów da się wyczuć ducha Paula Verhoevena i jego specyficzny „nerw”. Rzeczone momenty dobrze osadzono w scenariuszu, mają przyzwoite tempo i moment, by wybrzmieć – czasem znów bawi to, co kompletnie nie powinno.

The Boys 5.5

Twórcy po mętnej rozbiegówce faktycznie skupiają się na rozwoju wydarzeń (nie tracąc przy tym ostrości w obserwowaniu rzeczywistości), serwują nam ciekawe konflikty i relacje. Niektóre starcia rozchodzą się po kościach odrobinę zbyt szybko, ale i tak atrakcji w historii nie brakuje, a przemiana przynajmniej kilkorga bohaterów oraz zwroty akcji z tym związane zapewnią radochę z seansu. Oczywiście, trzeba mieć świadomość, że fabularnie to właściwie rozbudowa piątego sezonu „Boysów” i boczne drzwi do finału. Spodziewajcie się więc też paru znaczących (oraz tych służących za ozdobniki) cameo starszych bohaterów – prawie każde z nich ma sens, choć mam wrażenie, że przynajmniej jedno ucięto nieco przedwcześnie – ale to pewnie podbudowa pod wielki finał wszystkiego.

Całkiem pomysłowo wypada także zabawa supermocami postaci. Wiele z nich kreatywnie wykorzystano, by popchnąć fabułę do przodu (czasem nawet te absurdalne i nieco obrzydliwe), inne budują to pełne brutalnego zgrywu tło, a jedna czy dwie stanowią motor napędowy fabuły. Przyzwoicie wypadają również od strony wizualnej, choć mam wrażenie, że czasem serial z takim zapleczem i ekipą mógłby sobie pozwolić na nieco odważniejsze zabawy formalne podkreślające „wygar” poszczególnych postaci

Po wydarzeniach z najnowszego sezonu „Gen V” pozostaje czekać na wielki finał „Chłopaków” i mieć nadzieję, że brygada Erika Kripke zgrabnie wszystko posplata – w końcu w grze będzie krążyć kilka sporych ekip, pomiędzy które trzeba sprawiedliwie rozdzielić uwagę widza i realizatorów. Niemniej, nawet jeśli para pójdzie w gwizdek, to serial o studentach Uniwersytetu Godolkina to jeden z tych ciekawych rozdziałów. Do ideału trochę mu brakuje, ale jednak dostarcza sporo radochy, wciąga i zachowuje sporo „boysowego” ducha. A tego nigdy za wiele.