6
5.01.2023, 10:56Lektura na 3 minuty

„Fabelmanowie” – recenzja filmu. Z miłości do kina

To dzięki niemu ruszyliśmy tropem Indiany Jonesa szukającego Arki Przymierza, to on rzucił nas w szczęki rekina ludojada, na rozrywane wojennym chaosem wybrzeża Normandii i przed wybieg T. reksa. Po dekadach kreowania niezwykłych światów Steven Spielberg daje nam film zaskakująco zwyczajny. I właśnie w tej „zwyczajności” tkwi jego siła.


Eugeniusz Siekiera

Zwykłem powtarzać, że życie pisze najlepsze scenariusze, a z bohaterami podobnych obrazów znacznie łatwiej się nam utożsamić. „Fabelmanowie” są tego najlepszym dowodem. Spielberg serwuje prozę życia przedstawioną z wyczuciem i obserwowaną z perspektywy dorastającego chłopaka, którym w okresie dojrzewania targają rozmaite rozterki i który ma jedno niezwykłe marzenie – chce kręcić filmy. Snując opowieść o amerykańskiej rodzinie, reżyser tworzy pewnego rodzaju autobiografię, choć nie przepisuje swojego życia jeden do jednego. Własną historię wplątuje w fikcyjne wątki, pokazując ze swadą, jak rodziła się w nim miłość do kina, która zdefiniowała całą jego późniejszą karierę.

Zdjęcia Janusza Kamińskiego z pewnym sentymentem, choć bez zbędnego lukru, przenoszą nas w czasie do Ameryki lat 60. ubiegłego stulecia, poruszająca muzyka Johna Williamsa dopełnia zaś obrazu. A wszystko rozpoczyna się od… kina właśnie, gdzie młody Sammy wraz z rodzicami ogląda „Największe widowisko świata”. Film w reżyserii Cecila B. DeMille’a z 1952 roku w stopniu absolutnym zawładnął wyobraźnią chłopaka.

Sięgając po kamerę ojca i tworząc pierwsze krótkometrażówki, staje się twórcą szukającym własnej drogi, przekraczającym kolejne granice wyobraźni i szlifującym warsztat w domowych warunkach. Taśma filmowa jest dla niego bramą do świata magii, a nawet czymś więcej – wyjątkowym nośnikiem, sposobem na przedstawienie historii bez wypowiadania słów. Dość rzec, że w jednym z kluczowych momentów chce wyrzucić matce w twarz niewygodną prawdę, ale nie może wydusić z siebie pełnego zdania. Miast tego odtwarza zmontowane nagranie, na którym uchwycił „dowody zbrodni”. Scena bez słów, która wręcz krzyczy siłą wyrazu.

Fascynacja światem kina i pierwsze amatorskie próby na reżyserskim stołku to motyw przewodni filmu, ale oczywiście nie jedyny. Drugim, przedstawianym równolegle, wątkiem są rodzinne relacje i dramaty, które czynią z Fabelmanów familię z krwi i kości. To zasługa scenariusza oraz brawurowo sportretowanych postaci. Nie ma tu kiepskich, a przez to niewiarygodnych kreacji. Ekspresyjna, momentami szarżująca matka (Michelle Williams) jest niespełnioną artystką, kobieta stanowi idealną przeciwwagę dla stonowanego, praktycznego ojca inżyniera (Paul Dano), a uzupełnieniem obojga okazuje się bliski przyjaciel rodziny (Seth Rogen) – w całej tej historii odegra on większą rolę, niż mogliśmy przypuszczać. Świetnie wypadli również najmłodsi członkowie obsady, z Sammym na czele (Mateo Zoryan w młodszej wersji i Gabriel LaBelle w starszej). Wisienką na torcie jest finałowy epizod, w którym David Lynch wciela się w słynnego reżysera Johna Forda. To występ krótki, ale naprawdę znakomity. Scena okazuje się zresztą niezwykle istotna dla bohatera, mocno przeżywa on bowiem spotkanie z prawdziwą legendą kina.

Fabelmanowie
Fabelmanowie. Fot: Universal Pictures

Powiedziałbym, że ostatnia dekada w dorobku Spielberga to stany średnie, ale najnowszym obrazem reżyser dowodzi, że jeszcze nie pora na złożenie broni. Na zakończenie zwariowanego minionego roku właśnie takiego filmu potrzebowałem – stosunkowo prostej i ciepłej historii, szczerej i emocjonującej, ale nie pozbawionej smaku goryczy. Filmu o pozornie błahych codziennych zdarzeniach, z którego całą mocą wybrzmiewa miłość reżysera do X Muzy i ewidentna tęsknota za złotą erą kinematografii. W czasach dominacji platform streamingowych ten swoisty hołd Spielberga wydaje się szczególnie ważny.

Ocena

Z jednej strony świetnie odmalowany portret rodzinny, z drugiej list miłosny o kinie i do kina. Bazująca na wątkach biograficznych opowieść o tym, jak w Spielbergu rodziła się pasja, której podporządkował całe swoje życie.

8+
Ocena końcowa


Czytaj dalej

Redaktor
Eugeniusz Siekiera

Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.

Profil
Wpisów117

Obserwujących21

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze