„Fabelmanowie” – recenzja filmu. Z miłości do kina

„Fabelmanowie” – recenzja filmu. Z miłości do kina
To dzięki niemu ruszyliśmy tropem Indiany Jonesa szukającego Arki Przymierza, to on rzucił nas w szczęki rekina ludojada, na rozrywane wojennym chaosem wybrzeża Normandii i przed wybieg T. reksa. Po dekadach kreowania niezwykłych światów Steven Spielberg daje nam film zaskakująco zwyczajny. I właśnie w tej „zwyczajności” tkwi jego siła.

Zwykłem powtarzać, że życie pisze najlepsze scenariusze, a z bohaterami podobnych obrazów znacznie łatwiej się nam utożsamić. „Fabelmanowie” są tego najlepszym dowodem. Spielberg serwuje prozę życia przedstawioną z wyczuciem i obserwowaną z perspektywy dorastającego chłopaka, którym w okresie dojrzewania targają rozmaite rozterki i który ma jedno niezwykłe marzenie – chce kręcić filmy. Snując opowieść o amerykańskiej rodzinie, reżyser tworzy pewnego rodzaju autobiografię, choć nie przepisuje swojego życia jeden do jednego. Własną historię wplątuje w fikcyjne wątki, pokazując ze swadą, jak rodziła się w nim miłość do kina, która zdefiniowała całą jego późniejszą karierę.

Zdjęcia Janusza Kamińskiego z pewnym sentymentem, choć bez zbędnego lukru, przenoszą nas w czasie do Ameryki lat 60. ubiegłego stulecia, poruszająca muzyka Johna Williamsa dopełnia zaś obrazu. A wszystko rozpoczyna się od… kina właśnie, gdzie młody Sammy wraz z rodzicami ogląda „Największe widowisko świata”. Film w reżyserii Cecila B. DeMille’a z 1952 roku w stopniu absolutnym zawładnął wyobraźnią chłopaka.

https://www.youtube.com/watch?v=D1G2iLSzOe8&ab_channel=UniversalPictures

Sięgając po kamerę ojca i tworząc pierwsze krótkometrażówki, staje się twórcą szukającym własnej drogi, przekraczającym kolejne granice wyobraźni i szlifującym warsztat w domowych warunkach. Taśma filmowa jest dla niego bramą do świata magii, a nawet czymś więcej – wyjątkowym nośnikiem, sposobem na przedstawienie historii bez wypowiadania słów. Dość rzec, że w jednym z kluczowych momentów chce wyrzucić matce w twarz niewygodną prawdę, ale nie może wydusić z siebie pełnego zdania. Miast tego odtwarza zmontowane nagranie, na którym uchwycił „dowody zbrodni”. Scena bez słów, która wręcz krzyczy siłą wyrazu.

Fascynacja światem kina i pierwsze amatorskie próby na reżyserskim stołku to motyw przewodni filmu, ale oczywiście nie jedyny. Drugim, przedstawianym równolegle, wątkiem są rodzinne relacje i dramaty, które czynią z Fabelmanów familię z krwi i kości. To zasługa scenariusza oraz brawurowo sportretowanych postaci. Nie ma tu kiepskich, a przez to niewiarygodnych kreacji. Ekspresyjna, momentami szarżująca matka (Michelle Williams) jest niespełnioną artystką, kobieta stanowi idealną przeciwwagę dla stonowanego, praktycznego ojca inżyniera (Paul Dano), a uzupełnieniem obojga okazuje się bliski przyjaciel rodziny (Seth Rogen) – w całej tej historii odegra on większą rolę, niż mogliśmy przypuszczać. Świetnie wypadli również najmłodsi członkowie obsady, z Sammym na czele (Mateo Zoryan w młodszej wersji i Gabriel LaBelle w starszej). Wisienką na torcie jest finałowy epizod, w którym David Lynch wciela się w słynnego reżysera Johna Forda. To występ krótki, ale naprawdę znakomity. Scena okazuje się zresztą niezwykle istotna dla bohatera, mocno przeżywa on bowiem spotkanie z prawdziwą legendą kina.

Fabelmanowie

Powiedziałbym, że ostatnia dekada w dorobku Spielberga to stany średnie, ale najnowszym obrazem reżyser dowodzi, że jeszcze nie pora na złożenie broni. Na zakończenie zwariowanego minionego roku właśnie takiego filmu potrzebowałem – stosunkowo prostej i ciepłej historii, szczerej i emocjonującej, ale nie pozbawionej smaku goryczy. Filmu o pozornie błahych codziennych zdarzeniach, z którego całą mocą wybrzmiewa miłość reżysera do X Muzy i ewidentna tęsknota za złotą erą kinematografii. W czasach dominacji platform streamingowych ten swoisty hołd Spielberga wydaje się szczególnie ważny.

[Block conversion error: rating]

6 odpowiedzi do “„Fabelmanowie” – recenzja filmu. Z miłości do kina”

  1. Siekiera nagina zasady! CD-Action poleca przy ósemce bez plusa? Skandal! 😀

  2. Właśnie wróciłem z kina. Dobry film. Ale za spoilerowanie w recenzji takiej niespodzianki jaką jest obecność Lyncha, autor recenzji powinien zostać ukarany oglądaniem innego autobiograficznego filmu (lub luźno opartego na wątkach z życia, bo kto go tam wie), czyli „Niewidzialnej wojny” Patryka Vegi. Codziennie przez tydzień.

  3. Film absolutnie klasa, świetnie się to oglądało. Zero fałszywych nut, pięknie odmalowane emocje, sporo autoironii. Ogólnie na Oscarach królem łowów w kategoriach technicznych będzie pewnie Top Gun, a z kolei Fableman powinien królować artystycznie.

    • No właśnie fenomenu Top Guna nie rozumiem. Fajnie się to oglądało w kinie, dobrze zrealizowany akcyjniak z bezsensownym wątkiem romantycznym i absurdalną sekwencją na lotnisku (serio, ta bieganina od hangaru do hangaru, by niczym w jakimś GTA, czy Saints Row podprowadzić myśliwiec w ferworze walki była scenopisarskim lenistwem). Ale zdjęcia, czy dźwięk faktycznie ok. Tylko co z tego, jak w kategoriach technicznych pełną pulę w plebiscytach wszelakich powinien wg mnie zgarnąć nowy Avatar. Lepiej pod względem technicznym zrobionego filmu po prostu nie ma. Owszem, jest on scenopisarskim lenistwem zwłaszcza w końcówce (jesteśmy w wodzie, możemy, chroniąc się przed ogniem, zanurkować, a tu robimy odwrót – takich kwiatków w tym filmie jest więcej). A jednak przez te ponad 3h zdołał mnie mocno zaangażować, ani razu nie zerknąłem na zegarek. Przy poprawnym, acz przewidywalnym Top Gunie nie miałem tego uczucia. Za to przy Fabelmanach wciągnąłem się mocno, fajnie poprowadzona historia z kilkoma pamiętnymi scenami (np. taniec w świetle reflektorów, czy rozmowa Sammy’ego na szkolnym korytarzu po projekcji jego filmu z Dnia Wagarowicza, o ostatniej scenie nie wspominając).

  4. Przekolorowany …nudny…za długi…moja ocena …4…czyli omijać z daleka.

Dodaj komentarz