„Ferrari” – recenzja. Jazda na pierwszym biegu
Liczyłem na dynamiczną, wbijającą w fotel jazdę ferrari 250. Dostałem letnią przejażdżkę fiatem pandą II po uroczych powojennych Włoszech. Niby fajnie, z klimatyzacją i nawet wygodnym siedziskiem. Droga jednak dłużyła mi się niemiłosiernie.
Filmy Michaela Manna mają w sobie tak duży magnetyzm, że co jakiś czas czuję potrzebę ponownego ich obejrzenia. Dawniej rozpływałem się nad „Ostatnim Mohikaninem” i kultową „Gorączką”, lecz ostatecznie jedną z moich ulubionych produkcji reżysera jest „Zakładnik” z 2004 roku. Dzieło kompletne, z porywającym scenariuszem, intrygującym Tomem Cruise’em, pięknymi nocnymi ujęciami i zapadającą w pamięć muzyką. W „Ferrarim” zabrakło mi wszystkich tych elementów, a przecież potencjał był przeogromny, bo i udało się zebrać dobrą obsadę, bo za kamerą stanął rewelacyjny Erik Messerschmidt, bo przecież przy ścieżce dźwiękowej pracował Daniel Pemberton, którego motywy ze „Spider-Mana: Poprzez multiwersum” do dzisiaj pobrzmiewają w mojej głowie. Co więcej, montażu podjął się doświadczony Pietro Scalia, siedzący w tej branży od ponad 30 lat.

Pora na emeryturę?
Pomysł na stworzenie filmu o Enzu Ferrarim już w 2000 roku pojawił się w głowie Manna. Ten czym prędzej przystąpił do pisania scenariusza we współpracy z Troyem Kennedym Martinem (zmarł 14 lat przed premierą), jednakże projekt borykał się z licznymi komplikacjami: reżyser najpierw narzekał na zbyt niski budżet, potem aktorzy rezygnowali ze swoich kontraktów, a ostatecznie Paramount Pictures wycofało się ze światowej dystrybucji. Oczywiście takie sytuacje to nic zaskakującego w Hollywood, ale w tym przypadku powinny stanowić wskazówkę dla twórcy, że może warto odpuścić. Nie wiem, czy efekt końcowy jest wynikiem zmęczenia tematem, czy po prostu Amerykanin stracił pazur i lata świetności ma już dawno za sobą. Na szczęście nie odwalił takiej maniany jak jego kolega po fachu przy „Napoleonie”.
Ridley Scott zawiódł na różnych płaszczyznach, próbując opowiedzieć historię swojego bohatera w wikipedycznym skrócie, jednocześnie przekłamując wiele faktów historycznych. Mann z kolei postanowił wierniej trzymać się autentycznych wydarzeń i ograniczył biografię do krótkiego wycinku z życia protagonisty. Oczywiście takie podejście tylko w założeniach było bardzo dobre, ponieważ i tak nie pomogło reżyserowi w ciekawszym zaprezentowaniu Ferrariego. Po seansie czułem lekkie zmieszanie, bo właściwie nie dowiedziałem się niczego interesującego o kultowym włoskim przedsiębiorcy. Film kompletnie nie tłumaczy, dlaczego cieszył się on takim uznaniem, na czym polegał jego geniusz, co było jego motorem napędowym (rzecz jasna poza próbą uratowania firmy przed bankructwem).

Postacie bez duszy
Trudno mi powiedzieć, o co tak naprawdę chodziło Mannowi, co chciał przekazać swoim dziełem. Niby przez cały czas główny bohater jest w centrum uwagi, jego sylwetka natomiast zdaje się bezbarwna, nieprzykuwająca wzroku. Utalentowany Adam Driver próbował wycisnąć coś więcej z tej postaci, ale nie ułatwiały mu tego błahy scenariusz i toporność filmu. W tej produkcji Ferrari został sportretowany jako powściągliwy, mocno wycofany mężczyzna przekonany do swojej racji. Tylko w kilku momentach można dostrzec w nim człowieka z krwi i kości, przejawiającego emocje niczym zwykły śmiertelnik. I pewnie taka kreacja w zupełności by wystarczyła, gdyby reżysera obchodziły też inne osoby występujące w filmie. Zabrakło kontrapunktu dla zimnego oblicza Enza, bardziej dosadnych interakcji.
Najwięcej miejsca dostała Penélope Cruz, która fantastycznie ujęła dramat zdradzanej od lat żony i kobiety dźwigającej na barkach ciężar utraty syna (to nie spoiler – wydarzenie miało miejsce przed akcją filmu). We wspólnych scenach z Driverem to ona brylowała i przykuwała wzrok. Niestety twórca zbyt mocno zafiksował się na tym, aby pokazywać jej cierpienie i chwiejną psychikę, dając bohaterce zbyt wiele zrobionych na jedno kopyto scen, zawsze sprowadzających się do tych samych wniosków. Ten czas można było spożytkować znacznie lepiej, np. poświęcając więcej uwagi kierowcom przygotowującym się do niebezpiecznego wyścigu wytrzymałościowego Mille Miglia. Bo jak by nie patrzeć, to właśnie do niego prowadzi główny wątek fabularny. Same zawody też nie zostały odpowiednio wyjaśnione, przez co stawka jest zerowa.

Z „Ferrariego” kompletnie nie wybrzmiewa, kim jest Alfonso de Portago (Gabriel Leone), który przecież odgrywa niebagatelną rolę w tym wydarzeniu. O Piero Taruffim zagranym przez Patricka Dempseya dowiadujemy się tylko, że ma sztucznie wyglądającą siwiznę i lubi palić papierosy. Co z resztą zawodników? A są, po prostu. Coś tam powiedzą, Enzo na nich burknie i tyle. Dzieło Manna zostało tak bardzo wyprane z emocji, że nawet nie wiem, co protagonista faktycznie sądził o swoich pracownikach. Nie wybrzmiała też jego miłość do kochanki (Shailene Woodley), z którą od kilkunastu lat ma dziecko. Reżysera to wszystko nie obchodziło, on po prostu chciał pokazać, że… Cholera wie co. Na pewno nie konflikt (?) ze spółką Maseratiego, bo o bolońskim producencie samochodów wypowiadano się, jakby to była jakaś tajemnicza, złowroga siła, a pojazdami jeździły pozbawione sumienia maszyny.
Najlepiej oglądać z zamkniętymi oczami
Jedyne, co wzbudziło moją ekscytację, to dźwięk silników samochodów. Istne porno dla samochodowych świrów. Ponadto w trakcie sekwencji treningowej czuć było miłość do motoryzacji, skupienie się na detalach (zmiana biegów, wciskanie sprzęgła), pięknym przedstawieniu, jak ważne dla osiągnięcia najlepszego czasu jest idealne wchodzenie w zakręty. Kiedy przyszła pora na Mille Miglia, czar prysł – kamera zaczęła wariować, a montażysta próbował pobić rekord jak największej liczby cięć w ciągu minuty. Sytuację uratował jedynie pewien dramatyczny moment, który co prawda zaoferował niskiej jakości CGI, ale za to mocno chwycił za serducho.

Pomimo moich narzekań skłamałbym, gdybym napisał, że męczyłem się podczas seansu. Film może stanowić ciekawostkę dla osób interesujących się historią motoryzacji, a także dobrze sprawdzi się jako produkcja odpalona w tle w niedzielne popołudnie. Od Manna oczekuję jednak czegoś więcej – nie po to przez lata tak wysoko podnosił poprzeczkę, żeby się teraz pod nią prześlizgnąć. „Ferrari” to dzieło do obejrzenia i zapomnienia. A jeśli miałbym kiedykolwiek do niego wrócić, to dla dobrego udźwiękowienia i klimatycznych Włoch z lat 50. Reszta już mnie nie interesuje.
Ocena
Ocena
„Ferrari” to film nijaki, bez porywającej historii i dobrze przedstawionego tytułowego bohatera. To typowa produkcja zrealizowana z myślą o streamingu, która z jakichś powodów doczekała się kinowej dystrybucji.
O grach piszę od 16. roku życia i mam zamiar kontynuować tę przygodę jak najdłużej. Jestem miłośnikiem popkultury i nie narzucam sobie żadnych barier gatunkowych – wszystkiemu trzeba dać szansę. Tylko w taki sposób można odkryć prawdziwe perełki.