Gladiator 2 to spektakularna katastrofa za miliony dolarów [RECENZJA FILMU]
Zwykłem mawiać, że każdy z nas ma w sobie inżyniera Mamonia z „Rejsu” – lubimy te piosenki, które już znamy. „Gladiator 2” stara się być remiksem starych hitów, zaaranżowanych na nowo i wypełnionych dla niepoznaki nieznanymi twarzami. I pół biedy, gdyby ten ordynarny autoplagiat choć w połowie był tak dobry jak oryginał. Niestety nie jest.
Rzym z marzeń Marka Aureliusza nadal okazuje się mglistą fantasmagorią. Armia cesarstwa podbija kolejne terytoria, ale Wieczne Miasto staje się karykaturą samego siebie, toczy je zepsucie, a prym w powolnym procesie gnilnym wiodą zasiadający na podwójnym tronie bracia – imperatorzy Geta i Karakalla (Joseph Quinn i Fred Hechinger).
Gdzieś już to widziałem
Tytułowa rola przypada tym razem Hanno (Paul Mescal). Ten po śmierci żony trafia do niewoli, a jego zapalczywość i waleczne talenty szybko zostają dostrzeżone przez handlarza niewolników i łowcę gladiatorów, niejakiego Makrynusa (Denzel Washington). Hanno to prosty człek, pragnący w zasadzie jednego – zemsty na rzymskim generale Marcusie Acaciusie (Pedro Pascal), który pośrednio przyczynił się do śmierci ukochanej, a jeśli droga do odwetu usiana będzie trupami wszystkich centurionów cesarstwa, to cóż, tym gorzej dla wszystkich centurionów cesarstwa. Brzmi jak znajomy szablon fabularny? No właśnie...
„Dwójka” jest sequelem w tym znaczeniu, że rozwija pewne wątki i wielokrotnie nawiązuje do minionych wydarzeń. Za mało tu jednak prawdziwie oryginalnych treści, by mówić o jakiejkolwiek świeżości. Dość powiedzieć, że najbardziej emocjonujące momenty to przebitki z pierwszej części, a najczyściej wybrzmiewają te melodie, które jawnie nawiązują do ścieżki dźwiękowej Hansa Zimmera. Sentyment to potężna siła, z czego twórcy doskonale zdają sobie sprawę, bo nie ograniczają się jedynie do scenariuszowych nawiązań. Dobrze to świadczy o pierwszym „Gladiatorze”, skoro serce bije szybciej wyłącznie w trakcie wspominkowych fragmentów, natomiast wiele złego mówi o jego kontynuacji.
W miejscach, gdzie niedomaga historia, fabularne braki powinna zrewanżować skala widowiska, a bizantyjski budżet filmu (ponad 300 baniek!) pozwalał w tym względzie wysoko zawiesić poprzeczkę oczekiwań. I znów pudło. Znajdą się tu sceny nawet i niezłe, ale co z tego, gdy później widzimy CGI poziomem nieodbiegającym od cyklu „Rekinado” i zastanawiamy się w co władowano te wszystkie pieniądze. Nie wiem, co wygląda gorzej i głupiej – rekiny w zalanym Koloseum, czy małpy z zębiskami tak wielkimi, że wspomniane żarłacze mogłyby wpaść w kompleksy. Do kompletu brakowało tam tylko T.rexa albo grupy wygłodzonych raptorów, to dopiero byłyby igrzyska!
Jeden Denzel filmu nie uciągnie
Dialogi to drewno w stanie czystym, więc nawet utalentowana obsada nie zdołała wiele tu wskórać. Bryluje Denzel Washington, który ze swoim bogatym dorobkiem już niczego nie musi udowadniać. Chłop po prostu dobrze bawi się swoją rolą, tworząc podręcznikowy czarny charakter – człowieka niepozornego, ale znającego odpowiednich ludzi, pociągającego za najważniejsze sznurki i lawirująego wśród zaślepionych władzą głupców z wprawą baletmistrza. I w tym trochę problem, że wszystko zbyt łatwo mu przychodzi, bo scenarzysta nie postawił na jego drodze godnych rywali. Kommodus z części pierwszej nie był idealny, ale charyzma Joaquina Phoenixa wystarczyła, by traktować go z szacunkiem. Nowi imperatorzy to nieprzewidywalni i niezrównoważeni socjopaci, ale też skończeni kretyni, przed którymi nie czujemy grama respektu.
Spotkałem się z opiniami porównującymi występ Washingtona do oscarowej kreacji aktora z „Dnia próby”, z czym nie mogę się zgodzić, aczkolwiek to i tak najlepsza rola w nowym „Gladiatorze”. Cóż, w królestwie ślepców jednooki jest królem. Reszta ekranowego towarzystwa nie dorównuje mu poziomem, oczywiście nie z powodu braków warsztatowych. Wszystko rozbija się o słabo zarysowane sylwetki, postacie wycięte z kartonu i dykty, okrutnie kulawe dialogi i brak odpowiedniego czasu antenowego dla najważniejszych osób dramatu. Przodują patos, zadęcie i płomienne przemowy, w które zwyczajnie nie wierzę. Pojawia się też bohater, przechodzący swą wewnętrzną metamorfozę na ciernistej drodze, ale średnio się tym przejmuję. Zresztą podsumuję to krótko – by tak zmarnować potencjał Pedro Pascala, to trzeba jednak się postarać.
Przepłacone igrzyska i czerstwy chleb
Choć stawka, o jaką toczy się gra, jest jeszcze większa niż poprzednio, bo w tle głównego wątku czai się zamach stanu i krwawa rewolucja, co w konsekwencji wpłynie na przyszłość Rzymu, mnie jako widza interesowało głównie to, ile minut pozostało do końca seansu. Bardzo źle to świadczy o widowisku za galerę pieniędzy, a jednocześnie o kontynuacji kultowego dzieła, na którą czekaliśmy blisko ćwierć wieku. Chciałem wierzyć, że „Gladiator 2” przerwie klątwę przeciętniaków reżyserowanych przez Ridleya Scotta w ostatnich latach, ale niestety tak się nie stało.
Zdejmę na chwilę różowe okulary nostalgii i zaryzykuję niepopularną opinię, że pierwsza część też nie była szczególnie wybitnym osiągnięciem kinematografii. Jednakże, po pierwsze, mowa o filmie zwartym i spójnym, po wtóre umiejętnie szarpał on za emocjonalne struny, czy to za sprawą ponadczasowej muzyki, czy nagrodzonej przez Akademię Filmową kreacji Russella Crowe'a, czy wreszcie prostego, ale dobrze nakreślonego wątku zemsty, która – jak wiadomo – jest potrawą najlepiej smakującą na zimno.
„Dwójka” nie może się pochwalić żadną z tych cech. Muzyka Harry'ego Gregsona-Williamsa nie ma startu do ścieżki Hansa Zimmera, główny bohater wypada na tle Maximusa niemrawo i nieprzekonująco, a fabularny motyw przewodni został rozcieńczony gąszczem wątków, spośród których żaden nie potrafi wybrzmieć z odpowiednią mocą. Nie jest to jednoznacznie zły film. Jest po prostu boleśnie przeciętny, a to właściwie jeszcze gorzej.
Ocena
Ocena
Chciałbym napisać, że dla takich filmów wymyślono kina. Ale mimo rozmachu i ogromnego budżetu, „Gladiator 2” prędzej odnalazłby się na dnie kosza z supermarketu z przecenionymi filmami na DVD niż na ekranie IMAX-a. Kontynuacja, na którą czekałem, okazała się tworem żerującym na kultowym poprzedniku i niewnoszącym nic ponadto, a więc zupełnie niepotrzebnym. Szkoda.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.