100
24.07.2024, 16:15Lektura na 7 minut

„Gwiezdne wojny: Akolita” – recenzja serialu. Słaby początek, niezły finał, ale wciąż Mocy tu jak na lekarstwo

Kolejna odcinkowa produkcja z odległej galaktyki dobiegła właśnie końca. Czy „Akolita” miał lepsze momenty? Tak. Niestety te gorsze bolą podwójnie, gdy uświadomimy sobie, że podobne problemy już od dłuższego czasu trapią prawie każdy serial Disneya.


Maciek „Macix" Szymczak

Seriale ze świata Gwiezdnych Wojen, poza paroma wyjątkami, przyzwyczaiły nas do raczej średniego poziomu. „The Mandalorian” po pierwszym sezonie mógł pochwalić się zaledwie pojedynczymi dobrymi odcinkami. W przypadku „Księgi Boby Fetta” czy „Obi-Wana Kenobiego” próg ten został obniżony do wybranych scen i naprawdę trudno było czerpać bezkrytyczną fanowską radochę z oglądania tych produkcji. Niemniej „Andor” przywrócił mi wiarę w to, że Gwiezdne Wojny na małym ekranie mogą dostarczać takich samych emocji jak na sali kinowej, „Ahsoka” zaś w całkiem udany sposób zarysowała zagrożenie czyhające na bohaterów między szóstym a siódmym epizodem.

A gdzie plasuje się w tym wszystkim stworzony pod okiem Leslye Headland „Akolita”, zabierający nas do okresu Wielkiej Republiki na ponad 100 lat przed „Mrocznym widmem”? Czy faktycznie dostarcza nam gęstej kryminalnej historii skupionej na wątku Sithów? Cóż, niestety z rzeczonych obietnic nie pozostało zbyt wiele, co nie znaczy jednak, że nie znajdziemy w tym serialu nic ciekawego. Aha, i jeszcze jedno, poniższy tekst będzie zawierał szczyptę spoilerów, zatem czujcie się ostrzeżeni.

Gwiezdne wojny: Akolita
Gwiezdne wojny: Akolita

Jeszcze dawniej temu w odległej galaktyce

Fabularną oś „Akolity” stanowi kilka tajemniczych morderstw dokonanych na Rycerzach Jedi. Rozwiązanie tej sprawy zostaje powierzone Solowi, jednemu z mistrzów Zakonu, granemu przez znanego ze „Squid Game” Jung-jae Lee. Główną podejrzaną staje się jego była padawanka, Osha Aniseya (Amandla Stenberg), jednak prawie od razu okazuje się, że za wszystkim stoi jej siostra bliźniaczka Mae, uznana przez wszystkich za martwą. Obie bohaterki pochodzą z grupy władających Mocą wiedźm z Brendok, które zginęły kilkanaście lat temu w wielkim pożarze. Za te tragiczne wydarzenia poniekąd odpowiedzialni byli stacjonujący tam Jedi, w tym właśnie Sol, i teraz jedna z dziewczyn się na nich mści. Rozpoczyna się zatem walka o ocalenie żyć Rycerzy zamieszanych w całą sprawę.

Niestety z obiecywanego przez twórców kryminału pozostało naprawdę niewiele. Nasi dzielni Jedi praktycznie od razu dowiadują się, kto stoi za zabójstwami, i zamiast próbować wytropić zabójczynię i poznać jej tożsamość, zaczynają latać po całej galaktyce w poszukiwaniu tych Rycerzy, którzy lata temu stacjonowali na Brendok. Sprawia to, że już na początku pozbawia się nas tego, co miało wyróżniać produkcję, czyli śledztwa prowadzonego przez Jedi. Sytuacji nie poprawia też fakt, że historia opowiadana jest naprawdę topornie i czasem potrafi po prostu nudzić.

Gwiezdne wojny: Akolita
Gwiezdne wojny: Akolita

Sporą winę za to ponosi długość odcinków, które trwają zaledwie 27-30 minut, co sprawia, że naprawdę trudno nasycić się cotygodniowym kawałkiem tej historii, gdyż dostajemy jej zwyczajnie za mało. Epizody okazują się też bardzo nierówne, jeśli chodzi o jakość: druga połowa serialu radzi sobie wyraźnie lepiej od pierwszej, a piąty i szósty odcinek są zdecydowanie najciekawsze. Problem w tym, że „Akolita” przypomina raczej pocięty na kawałki film niż serial, co swoją drogą tasiemcom Disneya zdarza się notorycznie, zarówno jeśli chodzi o Gwiezdne Wojny, jak i uniwersum Marvela.

Pojawia się też pewien kłopot z budowaniem napięcia, gdyż zaraz po naprawdę solidnym szóstym odcinku dostajemy epizod poświęcony w całości perspektywie Jedi podczas wydarzeń na Brendok sprzed lat. Co warto zaznaczyć, jest to przedostatni odcinek. Tempo serialu strasznie przez to spada, a dodatkowo finał zdaje się zrobiony „na szybko”, byle tylko domknąć rozpoczęte wcześniej wątki. Sam odcinek z retrospekcją nie wypada najgorzej, ale jego umiejscowienie w sezonie działa jedynie na szkodę produkcji.


Gdzie Republika nie może, tam Rycerzy pośle

Pomimo dość koślawo prowadzonej historii muszę jednak pochwalić postacie, z których część naprawdę polubiłem, choć sposób ich przedstawienia też ma swoje wady. Dobrze oglądało mi się rozterki i poczynania Sola, w czym duża zasługa aktorskiego występu Lee. To Jedi, który za bardzo wierzy w swoje szlachetne intencje, aby dostrzec realne skutki własnych działań. Na słowa uznania zasługują też Jecki (Dafne Keen) i Yord (Charlie Barnett) – pomimo stosunkowo krótkiego czasu ekranowego zapisali się w mojej głowie jako naprawdę sprawnie napisane i zagrane przeciwieństwa. Aż prosiło się o dogłębniejsze przedstawienie ich relacji. Najbardziej jednak zaskoczył mnie bezimienny, mroczny mistrz Mae grany przez Manny’ego Jacinto. Qimir, jak sam siebie nazywa, jest Sithem z prawdziwego zdarzenia i pokazuje to, zarówno machając czerwoną „jarzeniówką” na polu walki, jak i w scenach dialogowych, gdy kusi Oshę, by ta przeszła na ciemną stronę Mocy.

Gwiezdne wojny: Akolita
Gwiezdne wojny: Akolita

Za najbardziej problematyczne postacie uważam z kolei Oshę i Mae. Mam na myśli motywacje obu bohaterek, które zmieniają się bardzo szybko i drastycznie, bez większej podbudowy. Ta pierwsza zaczyna jako była padawanka Jedi, a druga jako akolitka Sithów, kończą zaś swoją podróż w niemal dokładnie odwrotnych miejscach, co na papierze brzmi szalenie interesująco, ale w praktyce wypada zupełnie bezemocjonalnie.


Mamy prequele w domu

Ten memiczny cytat ze śródtytułu zaskakująco dobrze oddaje jakość realizacyjną „Akolity”. Znajdziemy tu wszystkie dobrodziejstwa trylogii I-III: od efektownych pojedynków na miecze świetlne, przez drewniane dialogi, po dziwnie wyglądające efekty specjalne. Walki wypadły naprawdę znakomicie i ekipie zajmującej się choreografią starć należy się spora pochwała, tym bardziej że nie każda potyczka ogranicza się do machania kolorowym orężem. W scenie otwierającej serial grana przez Carrie-Anne Moss mistrzyni Indara posługuje się sztukami walki wspomaganymi Mocą, co służy za niezwykle odświeżający dodatek, a oprócz tego wywołuje uśmieszek na twarzy, gdy przypomnimy sobie, z której roli najbardziej znana jest ta aktorka („Matriksie”, przywołuję cię). Stare, dobre miecze świetlne również wypadają w „Akolicie” rewelacyjnie, czego najlepszym dowodem starcie Jedi z Qimirem w piątym odcinku.

Co do dialogów… To co prawda nie poziom słów, którymi Anakin próbował zaimponować Padme, ale wciąż czuć sporą sztuczność w kwestiach wypowiadanych przez aktorów. Raz są to puste, pseudofilozoficzne frazesy, a innym razem średnio mające sens wymiany zdań między bohaterami. Wyjątek od reguły stanowi wspomniany wcześniej odcinek szósty.

Gwiezdne wojny: Akolita
Gwiezdne wojny: Akolita

Jednym z najważniejszych elementów prequeli była kwestia powolnego rozkładu wewnętrznego Zakonu Jedi i jego ostatecznego upadku, czego zalążki widzimy już w „Akolicie”. To zdecydowanie jeden z moich ulubionych wątków i nie mam mu prawie nic do zarzucenia. Dobrze znana fanom Wielkiej Republiki Vernestra Rwoh (w tej roli Rebecca Henderson) od początku tuszuje zabójstwa Jedi i upoważnia Sola do prowadzenia śledztwa w sekrecie przed Senatem. Skutkuje to kolejnymi problemami, a cała sprawa powoli wymyka jej się z rąk, co prowadzi do podjęcia przez bohaterkę naprawdę niegodnych Jedi działań w finale. Bardzo doceniam pokazanie, jak Zakon powoli zaczyna mocniej dbać o swoją reputację i zakulisowe gierki niż o niesienie pomocy i światła potrzebującym.

Niestety „Akolita” może też pochwalić się jednymi z najbrzydszych i najmniej realistycznych scenografii, jeśli chodzi o gwiezdnowojenne seriale. Oczywiście znajdzie się sporo miejsc ukazanych przyzwoicie, ale jeśli już natrafimy na coś, co wygląda kiepsko, to prezentuje się naprawdę, naprawdę źle. To samo tyczy się efektów komputerowych, które czasem mogą powodować kręcenie głową z wyrazem niedowierzania na twarzy. Problemem są również kostiumy czy rekwizyty, wyglądające niekiedy, jakby dopiero co opuściły sklepy, nawet jeśli postać je nosząca znajduje się w środku pojedynku na miecze świetlne.


Miała być Wielka Republika, a wyszła co najwyżej średnia

Zmarnowany potencjał. Tymi słowami chyba najpełniej można opisać „Akolitę”. W serialu znalazło się sporo ciekawych pomysłów, którym jednak wyraźnie brakuje pogłębienia, przez co wypadają po prostu słabo. Nie pomaga w tym krótki czas trwania odcinków i poświęcenie aż dwóch z nich na retrospekcje, co zdecydowanie zabiera miejsce tym istotniejszym wątkom. Nie są to „najgorsze »Gwiezdne wojny«”, jak głosi wiele osób w sieci, ale do poziomu „Andora” ten serial nawet się nie zbliżył. Mimo wszystko doceniam pojedyncze pomysły i liczę, że największe bolączki trapiące serial zostaną naprawione w potencjalnym drugim sezonie, jeśli takowy powstanie.

Ocena

Pod względem scenariusza i warstwy technicznej to trochę bajzel, ale walki na miecze świetlne i lore’owe smaczki poniekąd to wynagradzają. „Akolita” jest średniakiem, który wzbudził w sieci znacznie więcej szumu, niż powinien. Mimo wszystko czekam na drugi sezon, choćby dlatego, że chcę znowu zobaczyć Manny’ego Jacinto z czerwoną „jarzeniówką” w dłoni.

6
Ocena końcowa


Czytaj dalej

Redaktor
Maciek „Macix" Szymczak

Zakochany w fantastyce maści wszelkiej. Jak najmniej czasu spędza siedząc w tym świecie, a jak najwięcej przemierzając nadprzestrzeń Odległej Galaktyki, niebo Alagaësii, szlaki Kontynentu lub bezkresne łąki na Cuszimie. Gdy w końcu wyjdzie remake pierwszego Wiedźmina, to zniknie z tego wszechświata, dopóki nie przejdzie gry na każdy możliwy sposób. Typ, który w Awangardzie Krakowskiej dostrzegł cyberpunkowego ducha, a na maturze odwołał się do Gwiezdnych Wojen.

Profil
Wpisów216

Obserwujących1

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze