„Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat” – recenzja filmu. Ani nowy, ani tym bardziej wspaniały
Choć Kapitan Ameryka nigdy nie był moim ulubionym Avengerem, „Zimowego Żołnierza” i „Wojnę bohaterów” uważam za najlepsze filmy z uniwersum Marvela, tuż obok „Wojny bez granic” i „Końca gry”. Jest w tym jakaś prawidłowość, wszak za kamerą wszystkich czterech stanęli bracia Russo. Mówię o tym nie bez powodu – chcę wam przypomnieć, jak wysoko zawieszono poprzeczkę. No ale jak spadać, to z wysokiego konia.
Najnowszy obraz poświęcony Kapitanowi Ameryce budził wiele wątpliwości jeszcze przed premierą. Z jednej strony człowiek zastanawiał się, czy Anthony Mackie odnajdzie się w tytułowej roli, z drugiej niepokoiły perturbacje produkcyjne (m.in. częste zmiany scenarzystów czy liczne dokrętki) i przekładana premiera filmu. Ostrożny optymizm gasiły również fatalne opinie po pokazach testowych oraz pikująca w ostatnich latach kondycja całego MCU. Dość powiedzieć, że szedłem na seans nie z nadzieją w sercu, lecz trwogą.
Zmiana warty
I słusznie się obawiałem, choć w ostateczności diabeł nie okazał się tak straszny, jak koszmarki pokroju „Marvels” czy „Ant-Man i Osa: Kwantomania”. Tylko czy bycie filmem ledwie odrobinę lepszym od tych najgorszych w ostatnich latach to naprawdę powód do dumy? Wiem jedno: „Nowy wspaniały świat” to zupełnie inna liga niż poprzednie obrazy poświęcone Kapitanowi Ameryce, co w sumie nie stanowi żadnego zaskoczenia. Cieszy natomiast, że tytułowemu bohaterowi udało się wyjść z tego nierównego starcia z tarczą, a nie na niej. Dobre i to.
Choć nadal uważam, że Chris Evans to najlepszy Cap, jakiego oglądaliśmy na dużym ekranie, Mackie całkiem nieźle wpasował się w tę rolę i włożył wiele energii w to, by godnie zastąpić swego poprzednika. Aktorsko chyba nigdy nie wspiął się na wyżyny i ten film tego nie zmienia (to momentami bardziej Kapitan Drewno niż Ameryka), ale przynajmniej uwierzyłem w jego postać, szczere motywacje i nieustanne wątpliwości, czy jako człowiek pozbawiony nadludzkich mocy stanie na wysokości zadania i spełni pokładane w nim nadzieje. Nieźle wypadł również Danny Ramirez jako nowy Falcon, odnajdując się w charakterze przybocznego śmieszka, który w kilka sekund złamie dowolne zabezpieczenia bez wcześniejszego przygotowania (zgadza się, absurdalnych skrótów fabularnych nie mogło zabraknąć) i zbyt często gada od rzeczy, ale potrafi zdobyć się na powagę, gdy sytuacja tego wymaga.

Nie jest żadną niespodzianką, że z całej ekipy najlepiej wypadł Harrison Ford, wcielając się w Thaddeusa Rossa, niegdyś generała tępiącego Avengersów, obecnie prezydenta USA. Emerytowany Indiana Jones dostaje zaskakująco dużo czasu antenowego (momentami ma się wrażenie, że pojawia się na ekranie nawet częściej niż tytułowy bohater), ale że jego aktorskie popisy mógłbym śledzić bez końca, zupełnie mi ten dziwny balans nie przeszkadzał. Dla kontrastu, nie siadł mi Tim Blake Nelson wcielający się w niejakiego Samuela Sternsa. Interpretacja postaci i wygląd niemal równie kuriozalne, co niesławny M.O.D.O.K. z „Kwantomanii" czy – szukając bliżej – Rhino z niedawnego „Kravena Łowcy”. Karykatura złola, która śmieszy, miast przerażać albo choć wzbudzać respekt.
Zbyt wiele grzybów w barszczu
Aktorsko, jak widać, jest nieźle, ale niestety obraz kuleje na innych płaszczyznach. Po pierwsze fabuła – niby banalna, lecz przy tym jeszcze tak nieumiejętnie podana, jakby poszczególne wątki wykrojono ze znacznie większego materiału, a resztą napalono w piecu. W efekcie dzieje się chaos (zarówno scenariuszowy, jak i montażowy), a i nie wszyscy interesujący bohaterowie otrzymują wystarczająco dużo przestrzeni.
Dla przykładu weźmy na tapet Izajasza Bradleya (w tej roli Carl Lumbly). Zostaje on wrobiony w poważne przestępstwo i tylko wiara Kapitana w jego niewinność może pomóc wyciągnąć go z tarapatów. Oszukany przez własny kraj i więziony przez trzy dekady superżołnierz to postać ciekawa i złożona, ale jego wątek zostaje w pewnym miejscu urwany, by wrócić w finale już wyłącznie jako problem, który udało się rozwiązać.

Po drugie historia próbuje rozwinąć motywy poruszone w kilku innych filmach i serialach MCU, m.in. „Falconie i Zimowym Żołnierzu”, „Eternals”, a nawet „Incredible Hulku” z 2008 roku. Dość duży rozstrzał, przyznacie. Efekt jest taki, że widz nieśledzący sumiennie tego uniwersum zastaje określony porządek rzeczy, nie otrzymując należytego wyjaśnienia, dlaczego pewne sytuacje się dzieją i jak do nich doszło. Jako że to pierwszy pełnometrażowy obraz z nowym Kapitanem Ameryką, zabrakło mi również odpowiedniego zbudowania tej postaci, ale to już naprawdę szczegół.
400 przewalonych baniek
Postarano się o kilka niezłych scen akcji, ze szczególnym uwzględnieniem powietrznych akrobacji nad spokojną taflą oceanu, gdzie Kapitan z Falconem lawirują w gąszczu rakiet odpalanych przez rozpędzone myśliwce. Z całego filmu najlepiej jednak wypada ostatnia sekwencja, kiedy to nasz dzielny heros mierzy się z Red Hulkiem. Prawdziwe starcie tytanów, od którego kruszeje asfalt, Biały Dom sypie się jak domek z kart, a kwitnące drzewa wiśni tracą liście w promieniu kilkuset metrów. Dużo w tym wszystkim słabego CGI, z czym marvelowskie widowiska borykają się od dłuższego czasu, ale sam pomysł na walkę i jej choreografię wypadł w moim odczuciu bardzo solidnie.
Generalnie jednak „Nowy wspaniały świat” wydaje się filmem zaskakująco stonowanym, by nie powiedzieć skromnym, przez co kompletnie nie czuć skali zagrożenia oraz stawki, o jaką toczy się gra. Nie licząc powyższych, sceny akcji są tak kameralne, że zupełnie nie widać gigantycznego budżetu, który wpompowano w produkcję, a przecież to jedno z najdroższych widowisk Marvela. Ba, miejscami film wygląda wręcz brzydko – niemalże wyprano go z kolorów.

Twórcy nie próbują burzyć za każdym zakrętem czwartej ściany czy zalać nas lawiną żartów. Te pojawiają się, owszem, najczęściej w ustach wyszczekanego Falcona, ale na szczęście nie ma ich wiele, bo zamiast uśmiechu wywołują ciary zażenowania. Miast tego dzieło Juliusa Onah uderza w zaskakująco poważne tony, momentami aspirując do miana thrillera politycznego. Tyle że znów: nie czuć należytego napięcia, jakiego oczekiwalibyśmy od filmu traktującego o dużej polityce i globalnych tarciach wielkich mocarstw. Jest to wszystko jakieś takie zbyt zachowawcze i nijakie. To film, o którym zapomina się pięć minut po wyjściu z kina. Czy jeszcze poczujemy kiedyś te emocje towarzyszące nam podczas spektakularnego finału III fazy MCU? Coraz bardziej w to wątpię.
Ocena
Ocena
Kolejny Marvelowski przeciętniak z olbrzymimi dziurami w scenariuszu i montażowym bałaganem. Fabuła porusza zbyt wiele wątków, które starano się upchać w 120 minutach, a solidnych scen akcji mamy raptem dwie.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.