Klątwa adaptacji gier wróciła! Serialowa „Yakuza” jest fatalna, a jej twórcy kompletnie nie czują ducha Like a Dragon
W sumie dziwna sprawa. Serialowy „Fallout” od Amazona okazał się twórczym (i zarazem bardzo nietuzinkowym!) triumfem, natomiast nowa „Yakuza” to jego przeciwieństwo. Nic się tutaj nie klei, a sama adaptacja przypomina raczej nędzną produkcję klasy B bez ładu i składu.
Kiedy oglądam nową „Yakuzę”, pewne rzeczy nie do końca mi się zgadzają. Z gry balansującej między komedią a powagą zrobiono bezduszny serialik „dla każdego”. Chwilami wygląda on tak sztucznie i pastelowo, jakby ten magiczny „każdy” (lub „każda”) tak naprawdę nie istniał, bo mało komu podpasuje taka trefna konwencja. W produkcji czuć jakąś trudną do zdefiniowania nienaturalność. Ponadto zrezygnowano z absurdalnego humoru serii na rzecz stonowanej atmosfery i patetycznej ekspozycji, a nie na tym japoński cykl bazuje…
Brak estetyki = brak duszy
Tytuł czerpie z fabuł „jedynki”, „dwójki” i prequelu (Yakuza 0), niemniej zmienia wiele znaczących motywów i wywraca klasyczną historię do góry nogami. Wciąż śledzimy losy stoickiego Kiryu (Ryoma Takeuchi, czyli castingowa porażka), ówczesnego yakuzy, którego gangsterskie życie dogania tuż po wyjściu z więzienia. Spotyka swoich dawnych przyjaciół (siedział aż 10 lat), ale dziś znajdują się oni w innym miejscu. Co więcej, serial całkowicie zmienia fabułę pierwowzoru. Choć szara marynarka i czerwona koszula Kiryu pozostały te same, reszta zupełnie się różni, zbudowana na inspiracji co ważniejszymi momentami z gier.
Nie żeby to miało jakieś większe znaczenie w ocenie adaptacji, która powinna być osobnym tworem, jednak w takich przypadkach na każdym kroku przyrównujemy do siebie obie narracje. Przez osobliwe zmiany fabularne dokonane w serialu m.in. nie istnieje relacja między Haruką a Kiryu (w grach Kiryu staje się przybranym ojcem dla odnalezionej dziewczynki, za którą stoi tajemnica. Wokół ich więzi kręci się akcja następnych części cyklu, stąd też zdziwienie fanów – przyp. red.). Co warto podkreślić, był to jeden z mocniejszych i ciekawszych elementów gier.
Wraz z nowym scenariuszem i brakiem wyznaczonej estetyki „Yakuza” straciła duszę – swój charakter i indywidualność. Fabuła pierwszej części gry wypadała szalenie tanio i potrafiła zmęczyć dosłownością, ale nie dało się jej odmówić uroku. Zapewne właśnie dzięki temu nieoczywistemu stylowi gracze pokochali serię i doprowadzili do powstania kolejnych części. W serialu Kiryu nie wzbudza już takiego szacunku, a Goro Majima, ulubieniec fanów, zupełnie nie przypomina błazna, którym był w produkcji Segi. Ponadto dodano tajemniczego zabójcę zwanego Demonem z Shinjuku – jedyny wątek jako tako trzymający nas przy obrazie Amazona (i przy okazji wnoszący nieco więcej przemocy znanej z gier). Niestety to wciąż za mało.
Bałagan jakich mało
Kiedy kończyłem nowe „Like a Dragon”, byłem po prostu wycieńczony. To tylko sześć epizodów (każdy trwa około godziny), a dawno nie czułem takiego znużenia podczas oglądania serialu. Wymęczy nawet widzów, którzy znają gry na pamięć (akcja dzieje się na zmianę w 1995 i 2005 roku, aczkolwiek przejścia dostajemy w najmniej sensownych momentach), co samo w sobie woła o pomstę do nieba.
W jednym epizodzie potrafimy i z sześć razy cofnąć się do przeszłości, by za chwilę wrócić do teraźniejszości (taką chronologię narracji umiejętnie stosował m.in. kultowy „Mad Men” – tam przejścia wypadały płynnie i nie przesadzano z ich częstotliwością). Do tego żadna z postaci nie jest wystarczająco wyrazista. Nikomu nie kibicujemy, nie znajdziemy też swojego ulubieńca. Po prostu oglądamy dla oglądania – byle do przodu, aby jak najszybciej zakończyć przygodę. Pisanie o nowej „Yakuzie” uznawałem za przywilej. Teraz czuję wielką ulgę, że moje ostatnie zetknięcie z tą adaptacją już za mną.
Ocena
Ocena
Przypomina produkcję o młodych gangsterach przerobioną już setki razy w bardziej europejskich odsłonach. Te same tropy, te same postaci, te same miłostki i zwroty akcji, które przez swoją przewidywalność nawet nie zachwycają. Strach zapytać, ale co mi szkodzi: co muszą czuć fani?
Czytaj dalej
Doktorant (Film Studies) na King's College London, publikował na łamach Collidera, Cineuropy, The Upcoming, FIPRESCI, Filmwebu, Interii Film, Polityki, Vogue Polska, WP Film, portalu GRYOnline.pl i wielu innych. Przeprowadził wywiady m.in. z Adamem Sandlerem i Alejandro Gonzálezem Iñárritu. Wierzy, że Jimmy Stewart to najlepszy aktor w historii kina.