Kleks i wynalazek Filipa Golarza – recenzja filmu. Brzechwa się w grobie przewraca
Po tragikomicznej „Akademii pana Kleksa” myślałem, że nie da się bardziej sprofanować klasyki dziecięcej literatury spod pióra Jana Brzechwy, na co Maciej Kawulski wstał i gromko zakrzyknął: potrzymaj mi piwo!
Wilkusy to już przeszłość, ale na horyzoncie pojawia się nowy niebezpieczny przeciwnik, choć oczywiście przez większą część filmu Kleks (Tomasz Kot) i ferajna nie są tego świadomi. Nic to, rozpoczyna się kolejny rok nauki w Akademii, pora więc na następne fascynujące lekcje zakrapiane odrobiną magii, prawda? Ano nie.
Fabryka dziur i dziurek*
Pamiętacie ptaka Mateusza (Sebastian Stankiewicz), jedną z najbardziej irytujących i upiornie przerysowanych postaci w „jedynce”? Tym razem musimy męczyć się z nim jeszcze dłużej! Jako że Ambroży Kleks ma ważną misję i wyrusza do rzeczywistego świata, podopiecznych powierza tej groteskowej, przerośniętej sowie. Mateusz musi pilnować dzieciaków, by podczas nieobecności gospodarza nie rozniosły Akademii, przede wszystkim jednak ma przejąć nauczycielskie obowiązki, do czego oczywiście kompetencji nie ma za grosz. Zaiste, wybitne posunięcie, panie Kleksie. Jak wszystkie twoje idiotyczne i pozbawione logiki decyzje.
W tym samym czasie znana z jedynki Ada Niezgódka (Antonina Litwiniak) próbuje pomóc jednemu z chłopców, poznanemu poprzednio Albertowi (Konrad Repiński). Dziewczynka ewidentnie czuje do chłopaka miętę, szkopuł w tym, że ten jest robotem pozbawionym jakichkolwiek emocji – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Ada nie daje za wygraną i zabiera ziomka do bajki o Pinokiu, by prosić wróżkę (choć charakteryzacja Kasi Nosowskiej bardziej przypomina czarownicę) o drobne czary-mary i pomoc przy zamianie Alberta w prawdziwego chłopca. Swoją drogą rozbawiły mnie sceny ukazujące wnętrze dzieciaka – ja wiem, że czasem trzeba ciąć koszty, ale żeby znalazły się tam kable i części z mojego starego peceta to już jest gruba przesada.
Osobliwości pana Kleksa
Jako że Kleks tym razem większość czasu spędza w świecie rzeczywistym, okazuje się jeszcze bardziej nieporadny niż poprzednio. No właśnie, pal licho sakramencko głupie dialogi i ten nędzny scenariusz, klejony na ślinę i wiarę w dziecięcą naiwność, bo ostatecznie dałoby się to wszystko jakoś przełknąć. Największą zbrodnią obu części jest to, że z postaci Kleksa uczyniono niedojdę, która dosłownie niczego nie potrafi zrobić samodzielnie, nawet jeśli od tego zależą dalsze losy Akademii, jej wychowanków oraz wszystkich znanych bajek.
I to dosłownie! Jest scena, w której Golarz Filip (Janusz Chabior) usypuje na dziedzińcu gigantyczny stos z książek i podsyca ogień kolejnymi historiami, co ma je rzekomo na zawsze wymazać z naszych głów, a tytułowy bohater nie robi nic, przyglądając się temu ze zdziwioną miną i godząc się ze smutnym końcem wszystkiego jak zbity, zagoniony w kozi róg pies. Dramat. Gdzie Kleks z powieści Brzechwy czy peerelowskiej ekranizacji z Piotrem Fronczewskim w tytułowej roli? Gdzie ta charyzma, wiekowa mądrość i respekt, który wobec niego czują absolutnie wszyscy, nawet zagorzali przeciwnicy?
Powtórzę to raz jeszcze, Tomasz Kot jest wybitnym aktorem i nie ma nawet o czym dyskutować, ale tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Skoro scenarzyści zamienili głównego bohatera w fajtłapowatą pierdołę, to Kot z wielką wprawą i dużym zaangażowaniem gra fajtłapowatą pierdołę. Swoją drogą, twórcy lubią chadzać ścieżkami, które sami wydeptali i ponownie zamykają Kleksa w pułapce (poprzednio była to klatka, ale efekt ten sam), by jeszcze dobitniej pokazać, jak nieporadną i naiwną jest postacią.
Katastrofa
Zresztą co się dziwić, skoro interpretacja Kawulskiego odbiega od książkowego oryginału tak daleko, że z powieści Brzechwy ostały się strzępy i niektóre imiona. Golarz Filip jest w tej wersji jednym z wychowanków Akademii. Gdyby Dumbledore miał być odpowiednikiem Kleksa, Filip pełniłby w tej historii rolę Voldemorta. Niestety nie możemy liczyć na finał rodem z Harry'ego Pottera – nie ma żadnego wielkiego starcia dwóch potężnych charakterów. Jak wspomniałem, Kleks nie robi nic, a Filip ogranicza się do strzelania groźnych min, ale jak się okazuje, nie ma żadnej mocy sprawczej.
Kuriozalnie wypada też również postać androidki Xeli grana przez Monikę Brodkę. Wrzucili ją na plakat promujący film, a jej rola nie sprowadza się nawet do marginalnych akcentów – jest żadna. Pojawia się może na 2-3 minuty i nie robi praktycznie nic. W ogóle tkwi tu sporo niewykorzystanego potencjału, jeśli idzie o obsadę. W jedną z wiedźm wciela się Małgorzata Ostrowska, dlaczego więc nie zaangażowano artystki do zaśpiewania nowej wersji „Meluzyny”? Albo czegokolwiek innego?
Świat otaczający Akademię to oczywiście kraina dziwów, co starają się podkreślać fatalne efekty specjalne (na scenie ze smokiem zamknijcie oczy, bo mogą krwawić!) i całkiem znośna scenografia. Niektóre elementy w tle wyróżniają się na plus, na przykład słonie na długich pajęczych nogach, szkoda tylko, że to motyw bezczelnie zerżnięty z obrazów Salvadora Dalego (m.in. „Kuszenia świętego Antoniego” i „Karawany”), a jak już się pojawiają, to powracają w kilku kolejnych scenach, jakby komuś zabrakło pomysłów na wymyślenie czegoś autorskiego. W filmie traktującym o potędze wyobraźni… ot, taki paradoks.
Pożegnanie z bajką
Są tu pojedyncze sceny, gdy na mojej twarzy pojawił się cień uśmiechu, jak wtedy, gdy Kleks odkrywa potęgę internetu, ale to nieznaczące okruchy w obliczu niemal dwóch godzin zażenowania. Doceniam przesłanie krytykujące uzależnienie współczesnych dzieciaków od technologii, co skutkuje między innymi przytępieniem wyobraźni – problem w tym, że film wykłada te banały w toporny i naiwny sposób. Nie wierzę, by ktokolwiek to kupił, zwłaszcza młodzi widzowie, dla których smartfony i komputery nie są demonicznym wynalazkiem z przyszłości, a zwyczajnym elementem codzienności. Tymczasem Kawulski z uporem maniaka powtarza, że wszystko co elektroniczne jest jednoznacznie złe i do zaorania. Oczywiście nie przeszkadzał mu ożenek eksploatowanej franczyzy z NFT i powstająca gra wideo, w końcu hajs musi się zgadzać.
Jedyne, co się broni, to muzyka, zarówno nowe kawałki, jak i uwspółcześnione aranżacje starych hitów (na przykład „Z poradnika młodego zielarza” znane z „Podróży pana Kleksa” czy „Leń” w interpretacji Czesława Mozila). Nieźle wypada też Janusz Chabior; ze swoją fizjonomią i charakterystycznym głosem ma potencjał na komiksowego złola, gdyby rzecz jasna trafił mu się dobry scenariusz, bo ten tutaj to groteska, a postać Golarza Filipa okazuje się w ostatecznym rozrachunku zbyt jednowymiarowa.
Odniosłem wrażenie, że w przypadku pierwszej części twórcy nie mieli pomysłu na swój film, a w „dwójce” nie mają go jakby bardziej. Nie napiszę, że na tle kontynuacji poprzedniczka wydaje się całkiem niezła, ponieważ „Akademia Pana Kleksa” to kiepskie filmidło, ale „Wynalazek Filipa Golarza” jest jeszcze większym paździerzem. Szczerze odradzam.
* Wszystkie śródtytuły to nazwy rozdziałów z trylogii o Kleksie Jana Brzechwy.
Ocena
Ocena
Podobnie jak poprzednio, Ada Niezgódka jest siłą sprawczą całego filmu, zaś Kleks, mimo starań, pozostaje totalną pierdołą. Rzeczy dzieją się, bo tak przewiduje scenariusz, ale za grosz w tym sensu i logiki. Kostiumy są niezłe, scenografia miejscami znośna, efekty tragiczne, dialogi naciągane, a dowcipy czerstwe. Raz jeszcze powieścią Brzechwy wytarto podłogę.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.