„Kos” to coś więcej niż polski Tarantino [RECENZJA]
Na zwiastunach „Kos” prezentował się jak polska odpowiedź na twórczość Quentina Tarantino, a i wstrzeliwuje się w dość gorący okres w rodzimym kinie i telewizji, kiedy to triumf święcą ludowo zaangażowane dzieła pokroju „Chłopów” i „1670”. Film Pawła Maślony czerpie i z kultury amerykańskiej, i polskiej. Ale jest czymś dużo więcej niż miszmaszem.
„What the fuck is going on?” – to soczyste, nasączone afroamerykańskim akcentem zdanie otwiera najbardziej dziki gatunkowo, stylistycznie i narracyjnie polski film od lat. Wulgarnemu, acz uzasadnionemu pytaniu wtóruje agresywny Tadeusz Kościuszko i strzelanina ze szlachtą na środku pola. Z tej brutalności, bezpośredniości i postmodernistycznych naleciałości już w pierwszych minutach wyłania się dzieło tak bardzo inne od wszystkiego, co „swojskie”.
A przy okazji elektryzująco współczesne i uciekające skutecznie ze sztywnych ram filmu historycznego, jednocześnie ucieleśniające konkretną epokę rozrywanej na strzępy Polski. Ten powiew świeżości nie niesie ze sobą kolejnej wiosny, tylko jesień średniowiecza, a może i bardziej oświecenia. Insurekcja polskiego kina gatunkowego – innymi słowy „Kos”, czyli sztos.
„Chłopi” Maślony
Film ten wydaje się największym krokiem dla postępującego w rodzimej kulturze trendu, czyli powrotu do ludomanii. Znów miłujemy wieś wzdłuż i wszerz, bo ta, z całym swoim kontekstem historycznym i socjologicznym, jest niezbywalną częścią naszej narodowej tożsamości. Dostrzegam w rzeczonym sentymencie nie jakąś wielkomiejską, inteligencką fanaberię, tylko faktyczną próbę zrozumienia przeszłości i tkwiących w niej klasowych zależności. Od kilku lat owym tematem intensywniej parają się szczególnie literaci znad Wisły. Radek Rak za opowieści o Jakubie Szeli otrzymał Nagrodę Literacką „Nike”, a jedna z największych książkowych rewelacji minionego roku to „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak.
Jak to więc zwykle bywa, jedna sztuka piękna czerpie od drugiej sztuki pięknej, i jak to bywa jeszcze zwyklej, kamera zapożycza od pióra z kilkuletnim opóźnieniem. Tak oto ostatnie miesiące minęły nam właśnie pod znakiem chłopomanii, bo animowana adaptacja powieści Władysława Reymonta wybrana została jako polski kandydat do Oscara, a sarmackie „Biuro” w formie „1670” podbija szczyty list popularności Netfliksa. Razem z czyhającym za rogiem „Kosem” tworzą one niezwykle udany tryptyk dzieł ludowo zaangażowanych, a przy okazji odważnie dekonstruujących związane z chłopstwem i szlachectwem motywy i stereotypy. Feministyczne tony, otwarta krytyka pańszczyzny czy pokazanie prawdziwej twarzy magnatów i ich pomponowych kutasów.
„Kos” w przeciwieństwie do poprzedników nie ucieka jednak ani w realizm magiczny i „krajobrazowość” Stanisława Wyspiańskiego, ani w sitcomową prześmiewczość. To w końcu pełnoprawny przykład polskiego ponowoczesnego filmu w duchu Tarantino i trudno tego porównania uniknąć. Mowa o „pulpowej fikcji” w realiach kościuszkowskich. O westernie (a raczej easternie) z szablami zamiast rewolwerów, dziejącym się w wioskach wokół Krakowa kosztem Dzikiego Zachodu. Kiedy jednak w „Django” czy „Bękartach wojny” oglądaliśmy głośny i krwawy bunt wobec historii, nawet wbrew faktom, tak „Kos”, mimo że jest mocno popowym mitem, sprawnie oddaje ducha tworzącej się niegdyś na terytorium Rzeczypospolitej rebelii klasy najniższej. A przy okazji bezbłędnie rozgrywa nasze wszelkie zbiorowe, acz niepisane w oficjalnych podręcznikach przywary i ułomności.
Amerykański luz
Maślona zaczyna od prostego, ale intrygującego punktu wyjścia. Kościuszko wraca do Polski wraz ze swoim towarzyszem broni Domingo. Chce namówić szlachtę do pomocy w wojnie, ale zastaje kraj w opłakanym stanie. Sarmaci to egocentryczni hedoniści pozbawieni kompasu moralnego, a stojący pod nimi w hierarchii chłopi pańszczyźniani są wykorzystywani w sposób urągający ludzkiej godności. I jak tu znaleźć sojuszników? Tym bardziej że hetman okazuje się polować na głowę idealistycznego generała, podobnie zresztą jak radziecki rotmistrz Dunin, czyli tutejszy Hans Landa (zresztą Robert Więckiewicz tak wspaniale szarżuje w tej roli, że stoi w jednym rzędzie z Christophem Waltzem). A na pierwszym planie przewija się jeszcze wątek bękarta Ignaca, który walczy o spadek po swoim zmarłym ojcu szlachcicu, dźwigając cały czas na barkach częściowo chamski rodowód.
Wątków mamy tu co niemiara – montaż równoległy więc ciągle w natarciu – i choć nie każda postać otrzymuje tu wystarczająco dużo czasu ekranowego, a część z nich kończy swoje losy przedwcześnie, to i tak jestem pod dużym wrażeniem, jak sprawnie zostało to wszystko scenariuszowo i reżysersko spięte. Tym bardziej że fabuła prowadzi do wybuchowego punktu kulminacyjnego w stylu nie tylko Tarantino, ale też braci Coen. To po prostu działa, sprawia wrażenie odmierzonego od linijki, a i wspomagane zostaje znakomitymi kreacjami aktorskimi, ciętymi, błyskotliwymi dialogami i wartką, zmieniającą tor biegu akcją. Całość nakręcono zaś w sposób nie „świetny, jak na polskie kino”, lecz uniwersalnie świetny, z amerykańskim wręcz sznytem.
Rewelacyjnie sprawdzają się więc zarówno sceny walki, jak i te kameralniejsze fragmenty filmu. Mamy tu skoki z klifów, ujęcia w wodzie, otwarte rany, brutalne mordy, tryskającą krew i efektowne wystrzały. Ale obok nich znajdzie się też moment na zakrapianą partię pokera z cudnym przywiązaniem operatorów do detali, takich jak subtelne grymasy postaci czy czekające na odpalenie strzelby Czechowa.
Honor, Bóg, Ojczyzna – w tej kolejności
Śladami zachodnich, postmodernistycznych wpływów Maślona daje więc odpowiednio wybrzmieć także przydługim monologom czy budującym suspens dialogom. Siła „Kosa” tkwi zatem nie tylko w obrazie i rzemieślniczej maestrii, ale też w słowie, a także w sposobach wypowiedzenia tego słowa. To w dużej mierze cytaty, które szkoda tu wymieniać z obawy o spoilery – ja najmocniej zapamiętam ironiczną, niezwykle oślizgłą i po części celną wypowiedź Dunina o prymie honoru nad Bogiem i ojczyzną w tej znanej trójcy magnackich autorytetów.
Nie tylko Polska jednak staje tu na świeczniku. „Kos” wrzuca bowiem do kotła różne klasy, narodowości i mniejszości etniczne, i miesza je ze sobą, tworząc dzięki temu nietypowe konfiguracje kulturowe. Tym samym możemy więc prześledzić na ekranie relację wyzwolonego czarnego niewolnika pracującego niegdyś na plantacji bawełny z białym chłopem pańszczyźnianym. A takiego wątku nie przypominam sobie w żadnym innym filmie – uderza przede wszystkim scena, w której ci bohaterowie porównują swoje zabliźnione rany po batach i kijach na plecach. Zetknięcie Amerykanina z Rosjaninem, a i wstawienie między nimi Polaka pełniącego funkcję tłumacza, także prowadzi do nieoczekiwanych twistów. Równie intrygujących, co komicznych.
Kościuszko niezgody
Pomieszanie z poplątaniem? Totalna pstrokacizna? A może gwałt na historii bądź haniebna potwarz? Powyższy opis może budzić wiele zarówno nadziei, jak i wątpliwości przed seansem, ale na pewno sami przyznacie, że „Kos”… kusi. Bo już na papierze brzmi oryginalniej niż 80% produktów z naszego rodzimego rynku kinematograficznego i to powinno wystarczyć, aby udać się do pobliskiego multipleksu właśnie na niego, zamiast oglądać kolejną historyczną paszę (a tych nadal nie brakuje, przecież „Powstaniec 1863” z Sebastianem Fabijańskim jest tego żywym, cuchnącym dowodem).
Nie wiem, jak „Kos” na was wpłynie, bo to dzieło o tak wielu smakach i odcieniach. Jednych może rozbawić do łez, drugich wprowadzić w stan smutku i zadumy, jeszcze inni potraktują całość jak bezrefleksyjne kino do karmelowego popcornu. Bo to wszystko tu jest i weźmiecie z tego, co zechcecie. Tarantino i Polska, stare i nowe, martyrologia i rozrywka, sztuka niska i wysoka. „Kos” zawiera się w bardzo szerokim spektrum, a przy okazji posłuży jako ważny punkt odniesienia dla przyszłych produkcji z polskiego podwórka.
Ocena
Ocena
Historia zmieszana z fikcją, zderzenie różnych kultur i gatunków – „Kos” nie oszczędza widza, będąc wzorcowym przykładem kina ponowoczesnego. Tak wyrazistych reprezentantów tego nurtu mieliśmy dotychczas niewielu. To bardziej mit niż lektura szkolna, ale jeśli spodziewacie się zgrywy w stylu „1670”, to kino opuścicie najpewniej straumatyzowani.
Czytaj dalej
Zacząłem od Disco Elysium, skończyłem w dziennikarstwie growym. Dziś zajmuję się publicystyką w CD-Action, wcześniej pracowałem w podobnym obszarze na łamach GRYOnline.pl. Sławię wszystko, co niezależne, ale bez „The Last of Us” i „Johna Wicka 4” życie straciłoby smak.