„Kraven Łowca” – recenzja filmu. Marvel rodem z AliExpress
Gdybyśmy chcieli przyrównać emocjonujące widowiska braci Russo czy nawet przesiąknięte specyficznym humorem filmy Jamesa Gunna do towaru zakupionego w luksusowym sklepie wysyłkowym, „Kraven Łowca” byłby Marvelem wyrwanym z chińskiego sklepu internetowego. I to po sporych przecenach.
Recenzowany nie tak dawno „Venom 3” był koszmarnie głupi i na siłę próbował bawić, z czym też średnio sobie radził. Kraven dla odmiany szachuje nas marsową miną, zaś sam film o jego perypetiach wydaje się uderzać w zbyt poważne tony. I zasadniczo nie miałbym z tym problemu, bo przecież nie zawsze musi być z jajem. Gorzej, że jest to przy okazji obraz nudny i nieangażujący. Określić kino superbohaterskie mianem nijakiego to chyba najgorsza obelga, jaka przychodzi mi do głowy.
Chaos, przypadki i skróty
Najlepiej wypadła ta część filmu, która przenosi nas w przeszłość, a scenarzyści rzucają nieco więcej światła na relacje braci Kravinoff oraz ich dorastanie u boku wymagającego, apodyktycznego ojca. Nie wszystko się w tych wspominkach klei, na przykład scena, gdy młoda Calypso ratuje z opresji rannego Sergeia, kosmicznym przypadkiem lądując obok umierającego chłopaka („Przechodziliśmy, z tragarzami!”) i mając na podorędziu fiolkę z uzdrawiającą miksturą.
To jednak detal. Scenariuszowy bałagan dużo bardziej daje się nam we znaki w dalszej części fabuły, gdy już dorosły bohater przeistacza się w Kravena i zaczyna polować na niebezpiecznych ludzi, wykorzystując swe nadludzkie zdolności i zwierzęce instynkty. Jest tu pewien paradoks – film mnie miejscami mocno nudził i strasznie się dłużył, z drugiej strony odniosłem wrażenie, że wykorzystano zbyt wiele fabularnych skrótów, bym w tę historię mógł uwierzyć. Za główny problem uważam sam scenariusz – sprawia wrażenie pisanego na kolanie i wiele razy poprawianego, przez co kolejne wątki wydają się być zlepione na siłę. Kiepskiego wrażenia nie ratują też sztuczne, toporne i niepotrzebnie nadęte dialogi.
Na tle fabularnej monotonii na plus wyróżniają się sceny akcji. Niektóre mają potencjał, są dynamiczne, krwawe i brutalne, wszak kategoria wiekowa R do czegoś zobowiązuje. Niezgorzej wypada też choreografia walk, a w rozstawianiu pionków na planszy Kraven wykazuje się elastycznością i pomysłowością. Mam natomiast zastrzeżenia pod adresem kolorystyki, bo cały obraz wydał mi się dziwnie wyblakły. To prawdziwa sztuka, by malowniczą afrykańską sawannę czy rozległe syberyjskie stepy ukazać tak bezbarwnie i nieciekawie jak tutaj.
Łotry z kartonu i dykty
O dziwo, całkiem nieźle sprawdził się Aaron Taylor-Johnson w tytułowej roli, choć początkowo wzbudzał we mnie największe obawy z uwagi na dość szczupłą sylwetkę. Kraven powinien być mimo wszystko szerszy w barach, ale aktor wkłada wiele serca w to, by ukazać też „cywilną” twarz Sergeia i uczynić ze swego bohatera kogoś więcej niż jednowymiarową maszynę do zabijania. Dobrze wypadli również Fred Hechinger jako Dmitri, przyrodni brat Kravena (to chyba najlepsza kreacja w całym filmie) oraz Russell Crowe wcielający się w Nikolaia Kravinoffa, ojca chłopaków, a zarazem nieustępliwego myśliwego i niebezpiecznego gangstera. Crowe co prawda w każdej rozmowie sadzi okrutne komunały, a do tego cedzi je przez zęby udawanym rosyjskim akcentem, ale dzięki aktorskiej charyzmie jego postać jeszcze jakoś się broni.
To tyle, jeśli idzie o pochwały. Arianie DeBose powierzono rolę prawniczki Calypso, która została fatalnie zagrana i tak źle napisana, że kobieta wydaje się scenariuszowym balastem, zaś sam film nic by nie stracił, gdyby jej zabrakło. I pomyśleć, że nie tak dawno aktorka zgarnęła Oscara za drugoplanową rolę w „West Side Story”, ale to też najlepszy dowód na to, jak wiele zależy od scenariusza i pozostałych składowych.
Najgorzej jednak wypadają antagoniści, ze szczególnym wyróżnieniem Alessandro Nivoli w roli Rhino. Antybohater kojarzący się z niekontrolowaną agresją, który powinien być wulkanem nieokiełznanej siły, w filmie przez 99% czasu antenowego przypomina raczej skromnego urzędnika skarbówki. Nie chcę kopać leżącego, ale coś czuję, że w rozmaitych rankingach najgorszych złoczyńców w ekranizacjach z uniwersum Marvela Nosorożec będzie okupował bardzo wysokie miejsca. Dopiero w finale widzimy Rhino w pełnej krasie i ostatecznej formie, kipiącego furią i wściekłością, ale zdecydowanie za późno nastąpiła ta przemiana. Nie wspominając, jak bardzo rażą w tej sekwencji fatalne efekty specjalne.
Zamykamy ten kramik
Komiksowe widowiska w ostatnim czasie nie mają szczęścia do CGI, ale „Kraven Łowca” przesuwa granicę żenady do niespotykanych od dawna rejonów. Niech mi ktoś wyjaśni, jakim cudem dinozaury z pierwszego „Parku Jurajskiego” (przypominam, to 1993 rok!) wyglądały bardziej wiarygodnie niż cyfrowe zwierzęta w superbohaterskim widowisku za sto dwadzieścia baniek? Albo inaczej – pamiętacie karykaturalne małpy w najnowszym „Gladiatorze”? Gigantyczny lew czy pędzące stado bawołów z „Kravena” lądują minimum dwa poziomy niżej. Wisienką na tym zjełczałym torcie jest jednak wspomniany Rhino w finałowym starciu i efekty rodem z wytwórni The Asylum. Niejeden widz pożałuje, że posiada oczy.
Kilka dni temu doszły nas słuchy, że Sony zdecydowało się pogrzebać Spider-Man Universe i zamknąć furtkę przed kolejnymi projektami, bo przepalanie astronomicznych kwot na nierentowne projekty jest zwyczajnie bezsensowne. Cóż, nie zdziwiłbym się, gdyby decydenci studia podjęli taką decyzję po przedpremierowym pokazie tego dzieła, ostatecznie uznając, że film J.C. Chandora to ostatni gwóźdź do trumny rozgrzebanego uniwersum. Nie będziemy tęsknić.
Ocena
Ocena
W filmie wielokrotnie pada hasło, że Kraven to najlepszy łowca na naszej planecie, ale podskórnie coś czuję, że serc fanów podobnych widowisk nie upoluje. Film ma niezłe momenty, problem w tym, że są to tylko momenty i giną zasypane lawiną nudy, kiepskich dialogów, fatalnych efektów oraz kuriozalnych ról.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.