14
15.05.2024, 15:46Lektura na 6 minut

„Królestwo Planety Małp” pokazuje, że na świecie nigdy nie będzie pokoju [RECENZJA]

Zakończenie „Wojny o planetę małp” obiecywało dalszy rozwój uniwersum. Pojawienie się w kinach kolejnej odsłony serii było wyłącznie kwestią czasu. Tylko czy w „Królestwie Planety Małp” dobrze wykorzystano tę szansę?


Łukasz Morawski

Kiedy wydawało się, że Tim Burton zarżnął kultową markę, w 2011 roku z pomocą przybył Rupert Wyatt ze swoją „Genezą planety małp”. Nie była to wybitna produkcja, ale na tyle dobrze zrealizowana, że przetarła szlak dla znacznie lepszej „Ewolucji…”, ta następnie doprowadziła nas do niesamowicie przejmującego finału w „Wojnie…”. I tak naprawdę nie udałoby się to, gdyby seria nie trafiła w ręce Matta Reevesa. Niezwykle uzdolnionego artysty, który potrafi nie tylko zaproponować własną wizję na film, lecz także ją obronić, co nie jest wcale takie oczywiste (tak, na ciebie patrzę, Zacku Snyderze…). To, w jaki sposób rozwinął historię Cezara (rzecz jasna przy pomocy scenarzystów: Ricka Jaffy, Amandy Silver i Marka Bombacka), zasługuje na uznanie. Zwieńczenie trylogii do dziś dźwięczy mi w głowie, choć od premiery minęło już dobre siedem lat.

Był to blockbuster kompletny, łączący w sobie rozmach i widowiskowe sceny akcji z minimalizmem oraz wrażliwością kina artystycznego. Reeves, ukazując konflikt małp z ludźmi nawiązał m.in. do obozów koncentracyjnych, z głównego bohatera uczynił mesjasza, nie bał się też filozoficznych rozważań o naturze człowieka. I choć większość wątków została ładnie domknięta, Hollywood nie lubi próżni. Nic więc dziwnego, że postanowiono powrócić do marki. Tym razem jednak na stołku reżyserskim zasiadł Wes Ball, którego znamy przede wszystkim jako wyrobnika. Jego dotychczasowe dzieła były zaledwie dobrze wykonanymi rzemieślniczo pracami, ale brakowało im bardziej autorskiego sznytu. Tak samo ma się sprawa z „Królestwem Planety Małp”, jadącym na oparach poprzednich filmów z serii. Niemniej to w dalszym ciągu solidny tytuł, wyróżniający się na tle superbohaterskiego mułu od kilku lat zanieczyszczającego kino.

mat. prasowe
mat. prasowe

„Caesar is dead”. „Jak to zdechł?”

Jak mawiał Franz Maurer: „A kto umarł, ten nie żyje”. No to Cezar nie żyje i choć próbowano z niego zrobić postać na miarę Chrystusa, najwidoczniej odebrano mu zdolność zmartwychwstania. Żyje natomiast pamięć o nim i jego wpływ na kolejne pokolenia. I nie martwcie się, jeśli nie oglądaliście jeszcze „Wojny o planetę małp” (jak to?!), gdyż nie rzuciłem w waszą stronę żadnym spoilerem. Fizyczny brak protagonisty poprzedniej trylogii wynika przede wszystkim z tego, że „Królestwo…” osadzone zostało w odległej przyszłości, opowiada historię, jaka wydarzyła się „wiele generacji później”. Mamy więc do czynienia z zupełnie nowymi postaciami, choć głównie reprezentującymi małpy, bo ludzi jest tu jak na lekarstwo – właściwie na ekranie gości jedynie znana z serialu „Wiedźmin” Freya Allan, choć i jej „czas antenowy” ograniczono.

To przede wszystkim opowieść o małpach, o tym, jak rozwinęły się na przestrzeni lat (większość potrafi mówić) i jak zaczęły budować własne społeczeństwo bez ingerencji homo sapiens. To także historia o wewnętrznych podziałach, odmiennych poglądach i o tym, jak ważną funkcję w kształtowaniu się cywilizacji pełnią mity i bogowie. Dla jednych nie mają oni znaczenia, drudzy pielęgnują pamięć o nich, postępując zgodnie z ich naukami, inni zaś mordują, próbując zwiększyć wpływy w imię wiary. „Królestwo Planety Małp” to film również o tym, jak prawo kontroluje i uporządkowuje normy społeczne i etyczne. Ale jak wiadomo, nie każde prawo jest dobre – przekonuje się o tym Noa (Owen Teague), nasz nowy przewodnik po tym uniwersum.

mat. prasowe
mat. prasowe

Historia jak z Kingdom Come: Deliverance

Głównego bohatera poznajemy w momencie, gdy z dwójką przyjaciół próbują zdobyć jaja sokoła. Tylko tak będą mogli zaliczyć egzamin dojrzałości, w ich gromadzie dorosłe osobniki muszą bowiem stworzyć więź z tym dumnym ptakiem. Nie dochodzi jednak do ceremonii, chłopak zostaje rzucony w wir wydarzeń, które również zrobią z niego mężczyznę, lecz w brutalniejszy, bezwzględny sposób. Wioskę Noa atakują i niszczą zamaskowane małpy pod dowództwem Proximusa (w tej roli jak zwykle świetny Kevin Durand), silnego szympansa, samozwańczego następcy Cezara. Protagoniście nie pozostaje nic innego, jak wyruszyć w niebezpieczną podróż, aby uratować swoich ziomków. Po drodze natrafia jednak na ludzką kobietę i wtedy sytuacja zaczyna się jeszcze bardziej komplikować.

Fabuła sama w sobie jest naprawdę ciekawa, a Ball przez cały czas trzyma rękę na pulsie, aby dostarczać widzom adrenaliny w odpowiednich dawkach. Sporo się tu dzieje, sceny akcji wydają się przemyślane i dobrze wykorzystują mobilność i zwinność małp. Ogromna w tym zasługa też fantastycznych efektów wizualnych, co we współczesnym kinie paradoksalnie zdarza się coraz rzadziej. Nawet rozgrywający się w ciemnościach finał nie służył zakamuflowaniu mizernej strony technicznej, tylko stanowił wizję reżysera. W końcu mrok nie musiał skrywać niedostatków jak w wielu innych produkcjach, lecz był właśnie kluczowy do budowania klimatu.

mat. prasowe
mat. prasowe

Obyło się bez łez

Twórcy nie tylko przygotowali przepiękną wizję świata (jeśli graliście w Horizon Forbidden West, poczujecie się jak w domu), ale też perfekcyjnie zanimowali bohaterów, dbając o najmniejsze szczegóły: począwszy od owłosienia, przez ruch, a na mimice kończąc. Patrząc w oczy małpy, można zobaczyć człowieka. Poczuć jej smutek. Złość. Zdziwienie. Radość. Całe spektrum emocji. Szkoda tylko, że praca techników nie przekłada się na lepszą reżyserię – pomijając sekwencje nastawione na akcję. Ball co rusz stawiał bohaterów w trudnym położeniu, próbował uchwycić ich liryczność w dramatycznych scenach, stosował najróżniejsze sztuczki narracyjne, ale jakoś to wszystko nie do końca działało.

Choć „Królestwo Planety Małp” ogląda się bardzo dobrze i czuć, że film miał być czymś więcej niż tylko rozrywkowym blockbusterem, to jednak nie udało mu się osiągnąć wyżyn. Może dlatego, że fabuła, mimo ciekawej perspektywy, okazała się niezbyt odkrywcza. Może protagoniście zabrakło charyzmy. Może to wina scenarzysty – Josha Friedmana. A może to reżyser ponownie nie wyszedł ze strefy komfortu, w dalszym ciągu stawiając siebie w roli rzemieślnika. Wszakże z o wiele gorszych historii powstawały znacznie lepsze produkcje. I nawet jeśli Ballowi zabrakło odwagi (albo umiejętności) do bycia artystą, to chętnie zobaczyłbym jego kolejny film z tej serii. Reżyser okazał się wyrobnikiem, ale godnym zaufania. I choć nie porównałbym go do porządnego burgera z solidnej restauracji, nie potrafiłbym też postawić go obok kapciowatej zwykłej bułki z McDonaldsa. To taki bardziej Burger Drwala.

Ocena

Bardzo dobre kino rozrywkowe, które próbuje być czymś więcej, ale podczas seansu brakuje silniejszych emocji. Warto natomiast obejrzeć dla świetnej warstwy wizualnej i nieźle nakręconych scen akcji.

7+
Ocena końcowa


Redaktor
Łukasz Morawski

O grach piszę od 16. roku życia i mam zamiar kontynuować tę przygodę jak najdłużej. Jestem miłośnikiem popkultury i nie narzucam sobie żadnych barier gatunkowych – wszystkiemu trzeba dać szansę. Tylko w taki sposób można odkryć prawdziwe perełki.

Profil
Wpisów58

Obserwujących2

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze