3
20.02.2025, 15:34Lektura na 5 minut

„Mickey 17” to nowe science fiction z Robertem Pattinsonem spełnione pod każdym względem [RECENZJA]

Fantastyka naukowa w kinie od dawna nie oferowała tak ogromnej dawki frajdy. „Mickey 17” to trochę „Moon” z Samem Rockwellem, trochę „Fiasko” Stanisława Lema, trochę pomysłów z Philipa K. Dicka i trochę przaśnej zabawy. Recenzujemy najnowsze dzieło twórcy „Parasite” prosto z festiwalu filmowego w Berlinie.

W ostatniej powieści Lema, wspomnianym „Fiasku”, jest taki wątek: naukowcy, chcąc przywrócić do życia osobę, która „zginęła” w katastrofie wiele lat wcześniej, zbierają jej szczątki zamarznięte w różnych częściach lodowca i spajają je w całość. Problem polega jednak na tym, że choć załodze statku udaje się wskrzesić owego człowieka, okazuje się, iż został „poskładany” z ciał dwóch tragicznie zmarłych pilotów (swoją drogą, jeden z nich to kultowy Pirx). I to od niego będzie zależeć, jaką tożsamość przyjmie.


Lem-iniscencje

W „Mickey 17”, dramacie science fiction – a zarazem czarnej komedii – na podstawie powieści „Mickey7” Edwarda Ashtona, otrzymujemy bardzo podobny motyw.Tu także dostajemy wątek cielesny (klonowanie na podstawie materiału genetycznego), a problem przewodni wiąże się ze strumieniem świadomości, który przechodzi z jednej „powłoki” na kolejne. Czy to wciąż ta sama postać? Czy może każda kopia to zupełnie inny człowiek, jedynie przyjmujący kształt swojego poprzednika? I – co najważniejsze – czy Mickey Mickeyowi będzie równy? Na te moralne dylematy musi odpowiedzieć tytułowy bohater, a dokładnie jego siedemnasta wersja, mająca za sobą już sporo doświadczeń.

mat. prasowe
mat. prasowe

Duch Lema i pomysłów Dicka wisi nad całym filmem. A to w połączeniu z rzemiosłem Joon-ho Bonga i jego zamiłowaniem do ostrego humoru zapewnia nam emocjonalną przejażdżkę w głąb wszelkich naszych strachów, społecznych nierówności, ludzkiej ignorancji oraz politycznej hipokryzji, coraz widoczniejszej na każdym kroku w XXI wieku.


Galaktyczne mięso armatnie

W dużym skrócie fabuła prezentuje się następująco: w niedalekiej przyszłości organizowane są misje kolonizacyjne na nowe planety. Uciekając przed niebezpieczeństwem na Ziemi, nasz poczciwy Mickey (Robert Pattinson) zapisuje się jako członek załogi statku sponsorowanego przez Hieronymousa Marshalla (Mark Ruffalo), karykaturę polityka przypominającą Donalda Trumpa, co samo w sobie staje się pierwszym pstryczkiem w tej całej krytyce patologicznej odnogi kapitalizmu, którą ukazuje Bong. Aby zwiększyć swoje szanse na otrzymanie miejsca na pokładzie, Mickey dołącza do specjalnego programu, pozwalającego uczestnikom powracać po śmierci do nowych, sklonowanych ciał. Jego świadomość i wspomnienia pozostają natomiast te same (całkiem podobnie jak w przywołanym „Moon” z 2009 roku).

mat. prasowe
mat. prasowe

Brzmi to jak podpisanie paktu z diabłem – w końcu w każdej takiej sytuacji tkwi jakiś haczyk. Nie inaczej jest i tutaj. Jako „expendable” (w wolnym tłumaczeniu „jednostka specjalna przeznaczona na stracenie”) Mickey zostanie zmuszony odbyć służbę, która stanie się dla niego pracą syzyfową. Jako mięso armatnie weźmie udział w wielu niebezpiecznych misjach lub eksperymentach. Wszystkim wydaje się, że po jakimś czasie wreszcie się do tego przyzwyczaja. Że umieranie to dla niego chleb powszedni. Nic bardziej mylnego! Nawet jeśli Mickey świadomy jest odrodzenia, i tak przechodzą go ciarki strachu. Taka niepewność, że system może zawieść, a on już nigdy się nie obudzi. Niemniej nie tylko samo zło spotka go na statku: w końcu poza bólem zazna także wielu innych emocji, m.in. miłości (wątek z Naomi Ackie), zdrady w przyjaźni (wątek ze śliską postacią Stevena Yeuna) czy rozczarowania politycznymi obietnicami (szalona i groteskowa para polityków – Ruffalo oraz Toni Collette).


Gatunkowy rollercoaster z Pattinsonem

Chociaż stawka okazuje się faktycznie większa niż życie (dla postaci Pattinsona śmierć to tylko pretekst do odrodzenia się i naprawy błędów z przeszłości po raz kolejny), w połowie historii do filmu wkrada się jeszcze jeden motyw przewodni – komunikacja z obcym gatunkiem i odwieczne pytanie, kto jest najeźdźcą, a kto broniącą się stroną. Od tego momentu „Mickey 17” jeszcze wyraźniej stanowi hołd dla Lema (nawet jeśli bazuje na powieści sci-fi innego autora), który ten temat opracował nie tylko we „Fiasku”, ale też w „Głosie Pana”.

Wspomniany wcześniej czarny humor wynika głównie z aktorstwa Pattinsona, który raczej spokojnie będzie mógł ubiegać się o Oscara w nadchodzącym sezonie nagród. Nie tylko odgrywa on Mickeya, lecz także wciela się w jego zróżnicowane wersje. Mamy tu np. kontrast między ciamajdą a lodowatym psychopatą. Dzięki przeróżnym kombinacjom (oraz odważnym, tragikomicznym scenom) Pattinson błyszczy na każdym kadrze. Dawny Edward ze „Zmierzchu” bawi się swoją fizycznością, ruchem ciała, akcentem, sposobem mówienia i samą mimiką – rola kompleksowa, ale przy okazji ciągle wprawiająca w zachwyt.

mat. prasowe
mat. prasowe

Pamflet kapitalistyczny i satyra na Trumpa, a może filozoficzne dzieło o strachu przed śmiercią i tym, co dzieje się z naszą świadomością? Parafrazując klasyka: po co się ograniczać, lepiej wziąć oba gatunki. W końcowym rozliczeniu „Mickey 17” działa jako każda z tych rzeczy, w zręczny sposób łącząc jowialne zacięcie i dyskurs o sprawach wagi najwyższej (śmierć, miłość i zaufanie). Tak czy siak, na konferencji prasowej Bong powiedział, że film nie odnosi się do żadnej rzeczywistej polityki, co raczej jest zwykłym blefem z uwagi na zwycięstwo Trumpa w Stanach Zjednoczonych.

„Od zawsze uważałem, że to naprawdę ważne, aby akceptować ludzi takimi, jacy są” – czytamy w powieści Ashtona. Ten jeden cytat zdaje się stanowić motto samego filmu – to bowiem rzecz właśnie o człowieczeństwie i zrozumieniu, że wszelkie wady oraz defekty są częścią nas jako ludzi. I że możemy przekuć je w atuty, jeśli tylko wystarczająco się postaramy.

Ocena

„Mickey 17” to absolutne mistrzostwo, rzecz spełniona praktycznie pod każdym względem (można mu jedynie zarzucić, że za bardzo pędzi), dopracowana, przemyślana i zrealizowana z rozmachem. W XXI wieku takie kino jest jak miód na serce widza.

9
Ocena końcowa


Czytaj dalej

Redaktor
Jan Tracz

Doktorant (Film Studies) na King's College London, publikował na łamach Collidera, Cineuropy, The Upcoming, FIPRESCI, Filmwebu, Interii Film, Polityki, Vogue Polska, WP Film, portalu GRYOnline.pl i wielu innych. Przeprowadził wywiady m.in. z Adamem Sandlerem i Alejandro Gonzálezem Iñárritu. Wierzy, że Jimmy Stewart to najlepszy aktor w historii kina.

Profil
Wpisów9

Obserwujących0

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze