2
25.07.2023, 18:00Lektura na 6 minut

Kino wielkiego kalibru. Recenzja filmu „Oppenheimer”

Jako fan nie tylko Christophera Nolana, ale też książkowej biografii J. Roberta Oppenheimera na opowiadający o życiu tego drugiego film byłem naładowany niczym uran wzbogacony izotopem 235.


Krzysztof „Otton” Kempski

Idąc do kina, zamierzałem rozpocząć tekst jeszcze jednym sucharem – o tym, że na planie nie wybuchła żadna bomba atomowa, ale gdyby tylko słynącemu z awersji do komputerowo generowanych efektów reżyserowi na takie coś pozwolić, bez wahania krzyknąłby „odpalaj”. Po trzech godzinach na sali nie jestem już jednak tego taki pewien…

Okres po zakończeniu I wojny światowej przyniósł prawdziwy przełom w wiedzy na temat mikroświata. Wraz z kolejnymi odkryciami naukowcy zrozumieli, że masa i energia to dwie różne postacie tego samego, a z jednej do drugiej można przechodzić, np. dzieląc czy łącząc atomy. Albert Einstein umieścił opisujący to zjawisko wzór E = mc² w tytule jednego ze swoich artykułów, nazywając je „najpilniejszym problemem naszych czasów”. Ludzkość nie tylko pojęła, iż słońce dające nam życie wypala się z każdym dniem. Fizycy zrozumieli także, że każdy, komu uda się wywołać łańcuchową reakcję rozpadu określonej masy jak najcięższych cząstek, będzie mógł za pomocą jednego mieszczącego się w samolocie urządzenia wyzwolić energię zdolną niszczyć miasta.

„Oppenheimer”. Zdjęcie: Universal Pictures

Drugi Prometeusz

Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, „Oppenheimer” tylko po części jest filmem o bombie, głównie przedstawia konsekwencje jej powstania. Sam przebieg projektu Manhattan, zakończonego próbą Trinity (pierwszą eksplozją atomową w dziejach), został oczywiście w ciągu trzygodzinnego seansu zaprezentowany, ale film Nolana to przede wszystkim opowieść o ludziach i ich wadach, łącznie z tą największą, czyli skłonnością do samozagłady.

Oppenheimer to dość typowy buntownik, któremu trudno dogadać się ze światem. Średnio radzi sobie z eksperymentami, za to przyswaja wiedzę i kolejne języki w niebywałym tempie. Początkowo nieśmiały w stosunku do kobiet i mający problemy z nawiązywaniem przyjaźni, zmienia się z czasem w dyrektora naukowego projektu o globalnym znaczeniu. Choć budzi kontrowersje w związku z pewnymi sympatiami komunistycznymi – dla ówczesnej inteligencji będącymi często naturalną konsekwencją nienawiści do Adolfa Hitlera(*) – znany jest też jako świetny organizator i ekspert od podejmowanej problematyki. Nolan pokazuje, jak przedstawiany na okładkach tygodnika Time bohater narodowy może stać się z dnia na dzień zdrajcą.

„Oppenheimer”. Zdjęcie: Melinda Sue Gordon / Universal Pictures

(*) Przystąpienie ZSRR do wojny odarło część z nich (m.in. Oppenheimera) ze złudzeń, jednak wielu na dobre otrzeźwił dopiero „Archipelag GUŁag” Aleksandra Sołżenicyna, wydana w 1973 roku książka dokumentująca zbrodnie komunistów na własnym narodzie.


Pod ciężarem narracji

To z pewnością najbardziej dojrzały film w dorobku twórcy, ale spieszę uspokoić każdego obawiającego się o niedostateczną nolanowskość „Oppenheimera”. Jest tu wszystko, za co można kochać (i nienawidzić) dzieła brytyjskiego artysty: od nietypowych sztuczek montażowych, przez świetnie sprzężony z narracją dźwięk i kapitalnie wyważoną dawkę metafizyki, aż po nie w pełni liniową narrację zbudowaną na bazie trzech przeplatających się wątków, które spotykają się gdzieś pod koniec filmu.

Choć w pierwszych minutach może się to wydawać sztuką dla sztuki, ostatecznie sprawia, że „Oppenheimera” przynajmniej przez pierwsze dwie godziny ogląda się z zapartym tchem, czasem wręcz żałując, że fabuła nie chce zwolnić nawet na chwilę. Serio, chociaż nakręcona bez pomocy CGI scena eksplozji atomowej – swoją drogą odrobinę zepsuta przez nadmiar slow motion, które odebrało jej nieco mocy – to tak naprawdę jedyny „akcyjny” przerywnik w całej masie doskonałych dialogów, brak tu jakiegokolwiek przegadania. Niezmiennie mamy poczucie, jakbyśmy oglądali napakowany akcją thriller. W tym kontekście większym problemem wydaje się dopiero akt ostatni, dość stanowczo skręcający w stronę kina prawniczego – wtedy rozmiar narracji zaczyna stawać się lekką kulą u nogi.

„Oppenheimer”. Zdjęcie: Melinda Sue Gordon / Universal Pictures

To prawda, że „Oppenheimer” mógłby być nieco krótszy, ale umyka to w całym morzu elementów, które bez żadnej przesady określić należy mianem wybitnych. Przede wszystkim kreacje aktorskie – zamiast słabych punktów znajdziecie tu raczej kilka życiowych ról. Nie wiem, od kogo zacząć pochwały… Cillian Murphy, Emily Blunt, Matt Damon, Robert Downey Jr. czy nawet pojawiający się w dosłownie czterech scenach Einstein odegrany przez Toma Contiego – mamy tu do czynienia z aktorstwem najwyższej próby, co też nie byłoby możliwe bez żywych, dynamicznych dialogów. Chociaż narracja sprawia czasem wrażenie nieco surowej, chemia między postaciami wręcz wylewa się z ekranu. Montaż dźwięku? Kosmos, jedno z większych osiągnięć w historii kina. Zdjęcia? Nagroda Akademii Filmowej w tej kategorii już od 21 lipca ma swojego właściciela, a pewnie na jednej statuetce się nie skończy.


Sąd nad ludzkością

Nieprzypadkowy jest dominujący w „Oppenheimerze” motyw sądu, przesłuchania. Nolan nie ocenia jednak samego tytułowego bohatera, mierzącego się z problemem, przed jakim nie chciałby stanąć inny człowiek. Z jednej strony dowodzącego pracami nad najbardziej śmiercionośną bronią w historii, dobrze zdającego sobie sprawę, że za chwilę zabije ona setki tysięcy ludzi. Z drugiej wiedzącego, że Amerykanie muszą odnieść sukces na tym polu przed naukowcami z niemieckiego programu prowadzonego przez Wernera Heisenberga(**). Ocenę Oppenheimera pozostawia się tu widzowi. To raczej sąd nad zachłanną ludzkością, która chwilę po praktycznej demonstracji siły wolała dążyć do zbudowania jeszcze większej bomby, niż wykorzystać zdobyte doświadczenie do tego, by wreszcie raz na zawsze skończyć z wojnami. Zarazem też sprytny komentarz do niepokojącej coraz bardziej tzw. cancel culture zamykającej usta każdemu, kto ośmieli się powiedzieć cokolwiek niepopularnego. Trudno o lepszy przykład ukazujący, do czego może to nas jako ludzkość prowadzić, gdy jest stosowana pod byle pretekstem.

„Oppenheimer”. Zdjęcie: Melinda Sue Gordon / Universal Pictures

„Oppenheimer” to po prostu kino wielkiego kalibru. Film ciężki, głęboki, poruszający, a zarazem wspaniały technicznie. Obrazujący historię, która zwłaszcza dziś, w obliczu gróźb rzucanych beztrosko językami Putinów tego świata, jest nam po prostu potrzebna. Osobiście kończyłem seans z mocno już spoconymi oczami.

A teraz wybaczcie, lecę sprawdzić, czy są jeszcze w kinie miejsca na przyszły tydzień.

(**) Co prawda już wtedy docierały do naukowców plotki, że Heisenberg to proaliancki sabotażysta, Niemcom szkodził też brak wymiany poglądów między naukowcami, ale nie była to informacja na tyle pewna, by porzucać projekt.

Ocena

Na każdym kroku czuć, że to film Christophera Nolana. Jednocześnie jest to najbardziej dojrzałe dzieło w dorobku reżysera. Ważne moralnie, okraszone doskonałym aktorstwem, niesamowitymi zdjęciami, żywymi dialogami i perfekcyjnym montażem dźwięku. Choć całość mogłaby być nieco krótsza i odrobinę bardziej dopieszczona narracyjnie, „Oppenheimer” to produkcja, która na stałe zapisze się w historii kinematografii.

9+
Ocena końcowa


Redaktor
Krzysztof „Otton” Kempski

Gracz, redaktor, inżynier i podróżnik w jednym. Lubię gry, które po prostu sprawiają przyjemność i nie silą się na udowadnianie, że są sztuką.

Profil
Wpisów56

Obserwujących7

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze