3
około 8 godzin temuLektura na 5 minut

Netfliksie, litości! „Wiedźmin: Syreny z głębin” to słaby film i jeszcze gorsza adaptacja [RECENZJA]

Geralt wrócił w filmie „Wiedźmin: Syreny z głębin”. Ta widowiskowa animacja udowodni wszystkim niedowiarkom, że dla Netfliksa jeszcze nadzieja nie zginęła! Żartowałem. Jest tak słabo i nijako jak przy serialu. Albo i gorzej.


Hubert Sosnowski

Thrashmetalowy zespół Exodus nagrał kiedyś płytę „Fabulous Disaster”. I choć tytułowy utwór opowiadał o zagładzie atomowej, to sam zwrot idealnie opisuje film „Wiedźmin: Syreny z głębin”. Produkcja Netflixa robi świetne pierwsze wrażenie kreską oraz animacją, lecz gdy tylko odzywa się pierwszy z bohaterów, zaczyna być gorzej.

Uczucie żałości pogłębia się jeszcze, kiedy zdajemy sobie sprawę, że to adaptacja świetnego opowiadania „Trochę poświęcenia” Andrzeja Sapkowskiego. Uspokajam tych, którzy nie czytali – nawet bez znajomości tekstu źródłowego docenicie kunszt twórców w mordowaniu narracji. Bo to nie adaptacja, lecz koślawo pląsający fanfik – amatorzy pięknych katastrof będą mieli zatem co podziwiać.


Jaka piękna katastrofa

Trzeba oddać filmowi sprawiedliwość w jednym – technicznie „Syreny z głębin” to pierwsza klasa rysunkowej animacji. Tła, bohaterowie, potwory, morska głębia – wszystkie te elementy zaprojektowano (lub wygenerowano) bardzo starannie. Zarówno sceny walki, jak i spokojne sekwencje rozmów zrealizowano dynamicznie oraz żywo.

Chwilami jednak aż zbyt żywo. Niemniej jednak to, że technicznie animacja stoi na wysokim poziomie, nie znaczy, że artystycznie wszystko gra. Twórcom zdarzyło się dobrać kolory, które pozbawiają ten film charakteru. Całości nie ratuje nawet dynamika widowiska.

fot. Netflix
fot. Netflix

Spytacie: „No to może chociaż dźwięk się tak całkiem broni?”. Otóż nie. To znaczy, pewnie, przez większość seansu „Syreny z głębin” pod tym względem dają radę, aktorzy wypadają przyzwoicie. Doug Cockle wyciska z tej mrukliwej i pozbawionej elokwencji wersji Geralta co tylko się da, lecz kilku innym postaciom – i to niestety ważnym – zdarzyły się partie zaniżające poziom. Nie za często, ale wystarczyło, by wybić z rytmu. Z przykrością stwierdzam, że w polskim dubbingu tylko Rozenek udźwignął rolę.


Netflix, który chciał być Disneyem

Muzyka daje radę, dopóki służy za tło. Niestety, Netflix rozpaczliwie próbuje wygenerować bangera podobnego do „Grosza daj wiedźminowi”, lecz mimo starań nie wyszło. Na półtoragodzinny seans przypadły bowiem trzy śpiewane numery i tylko ten imprezowy nie wysadza nas z akcji. Jeden próbuje ustanowić tematyczną puentę, ale przed kulminacją dostajemy po twarzy tak ostentacyjną aluzją do „Małej syrenki”, że to aż obraźliwe. Twórcy pracujący dla Netflixa zdradzili tu bowiem jeszcze jedną tendencję – bardzo chcą być jak Disney.

Oryginalne opowiadanie miało w sobie coś z historii w stylu southern gothic podlanej Lovecraftem i nawiązaniami do baśni Andersena. Tam biedujący Geralt z Jaskrem lądują w nadmorskim księstewku, gdzie poznajemy przyjaciółkę barda, Essi „Oczko” Daven (również artystkę), a nasi bohaterowie wplątują się w romantyczne rozgrywki między księciem Aglovalem a syreną Sh’eenaz. Na drodze trudnej miłości stoi fakt, że poławiacze pereł giną w tajemniczych okolicznościach. Oczywiście, że było tu pole do manewru, bo tę piękną i słodko-gorzką opowiastkę zbudowano na niedomówieniach.

fot. Netflix
fot. Netflix

Tylko że wątki dało się przedstawić i rozwinąć tak, by zachować tajemniczą aurę. Na przykład w oryginale wodne istoty, które atakowały marynarzy księcia, Sapkowski pokazywał bardzo „naokoło”, jak potwory z horroru Lovecrafta, zjawisko o ledwie zrozumiałych motywacjach, pobieżnie tłumaczonych przez Sh’eenaz. Można by było z tego zrobić opowieść romantyczno-detektywistyczną, nawet jeśli unowocześnioną i ze zmianami. Tymczasem Netflix poszedł w bombastyczny groch z kapustą bawiący się motywami z „Aquamana”, „Małej syrenki” i lekkimi naleciałościami „Pocahontas”.

Nawet tak ostentacyjny, mało subtelny miks dało się jednak przedstawić lepiej. Zgrabniej. Tymczasem scenarzyści nakarmili swych wewnętrznych fanfikowców poślednim podręcznikiem pisania od linijki, a następnie wypuścili i dali poszaleć.


Twórcy, którzy nie potrafią pisać

Ponieważ dobra bajka powinna się rymować i nieść przesłanie, to… dzięki Bogu rymów nie ma tu za wiele, ale morałami pałuje się widza średnio co pięć minut. Dostajemy nie jeden, lecz dwa monologi złoczyńców, gdy już pokazują prawdziwą twarz. Wszystko po to, by przedstawić archetypiczną, zachodnią wręcz chciwość i uprzedzenia w formie świadczącej o tym, że nikt w pokoju scenarzystów nie wierzy, że przeciętny widz zrozumiałby cokolwiek z oryginału. A, i oczywiście punkt kulminacyjny wieńczy… kolejna przemowa. Taka, przy której monolog z „Zapachu kobiety” jest szczytem gracji.

fot. Netflix
fot. Netflix

Zamiast mrocznej, ale czułej opowiastki z błyskotliwymi dialogami (które oczywiście trzeba by przełożyć na język filmu) dostaliśmy dętego akcyjniaka, gdzie daniem głównym okazuje się walka z bossem. Film popełnił też kilka błędów przez rozbicie ciekawego, złożonego Aglovala na kilka różnych postaci, z których każdą można opisać dwoma czy trzema słowami. Sh’eenaz odebrano sporo charakteru oraz tendencję do pyskowania. W zamian dopisano trochę smutnej przeszłości Jaskrowi oraz Essi – w sposób tak poprawny i schematyczny, że przewrócicie oczami.

Całą resztę dobijają prymitywne dialogi, które zahaczają o oryginał jedynie w paru momentach, kiedy twórcy nie mają innego wyjścia. Wszelkie próby stworzenia sytuacji humorystycznych kończyły się moim spostrzeżeniem: „A, tu miało być śmiesznie”. Wyszło zatem nijako. I tak działają całe „Syreny z głębin”. Kiedy nie irytują pseudoluzackimi dialogami, bardzo powierzchowną oraz płaską narracją, próbami pouczania widza, to wpychają nas w objęcia obojętności. Taki posiłek nasyci tylko kolekcjonerów filmowych porażek.

Ocena

Ładna animacja nie ukryje kiepskiego scenariusza. „Wiedźmin: Syreny z głębin” nie działa ani jako osobny film, ani jako adaptacja. Mocne „nie/10”.

3
Ocena końcowa


Czytaj dalej

Redaktor
Hubert Sosnowski

Prawdopodobnie jedyny dziennikarz, który nie pije kawy. Rocznik '91. Szop w przebraniu. Gdzie by nie mieszkał, pozostaje białostoczaninem. Pisał do Dzikiej Bandy, GRYOnline.pl, Filmomaniaka, polskiego wydania Playboya, wydrukowano mu parę opowiadań w Science-Fiction Fantasy i Horror. Prowadzi fanpage Hubert pisuje, a odważni mogą szukać profilu na wattpadzie o tej samej nazwie. Kiedyś napisze książkę, a w jego garażu zamieszka odpicowane BMW E39 i Dodge Charger. Na pewno! Niegdyś coś ćwiczył, ale wybrał drogę ciastek. W miłości do Diablo, Baldura, NFSa i Unreal Tournament wychowany.

Wpisów18

Obserwujących0

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze