42
28.12.2023, 11:02Lektura na 6 minut

Nowa „Akademia pana Kleksa” – recenzja. Nie wiem, dla kogo jest ta bajka

Dość wcześnie przestałem wierzyć w świętego Mikołaja. Gdy jednak matka uświadomiła mi, że Kleks z „Akademii pana Kleksa” nie istnieje, a w filmie gra go facet z przyklejoną brodą, śmiertelnie obraziłem się na Piotra Fronczewskiego, widząc w nim przebierańca, zwyczajnego oszusta. W dniu, gdy doszła do mnie ta smutna prawda, poczułem, że właśnie skończyło się moje dzieciństwo.


Eugeniusz Siekiera

Dzielę się tym wstydliwym faktem, bo chcę uświadomić Wam, jak dużo znaczyła dla mnie ta postać – zarówno na stronicach książki dla dzieci autorstwa Jana Brzechwy (1946), jak i w filmie Krzysztofa Gradowskiego (1983). Jestem z rocznika 1979, a akademia pana Kleksa była moim osobistym Hogwartem. Nie znaczy to jednak, że zamknąłem się na nowe spojrzenie, świeżą reinterpretację czy swoisty reset. Szczególnie że nakręcony równo cztery dekady temu oryginał momentami ogląda się dziś trudno, a z perspektywy młodego widza będzie to prawdopodobnie całkowicie niestrawna ramota. Trudno mi go ślepo bronić, patrząc mędrca szkiełkiem i okiem, a nie dziecięcym sercem buzującym od wspaniałych wspomnień.


Całkiem nowa bajka

Nowa „Akademia…” to swego rodzaju kontynuacja, bazująca jednak na wątkach z oryginalnej historii. Akcja ma miejsce współcześnie, a scenarzyści poszli z duchem czasu – miejsca w szkole magii i wyobraźni zarezerwowali już nie tylko chłopcom, których imię rozpoczyna się na literę A (pan Kleks nie zwykł zaśmiecać sobie głowy resztą alfabetu). Po dekadach najsłynniejsza w świecie bajek szkoła stała się koedukacyjna, co więcej, zgarnia dzieciaki z każdego zakątka globu. Nie mam problemu z tym, że główny bohater Adam stał się Adą, ani z faktem, że w multikulturowym tyglu zamieszano potężną chochlą. Ale jeśli już twórcy starają się być tacy postępowi, dlaczego wciąż sięgają po idiotyczne stereotypy? Jeśli zapraszają Azjatkę, to koniecznie doskonalącą się w sztukach walki, a jak Latynosa, to brzdękającego smętnie na gitarze – i tak dalej. 

fot. Next Film
fot. Next Film

Szybko jednak zapominamy o tej wesołej ferajnie, bo została całkowicie zmarginalizowana. Robi za tło, by widza czasem nie dopadło wrażenie, że akademia świeci pustkami. Najważniejsza jest wspomniana Ada – nastolatka tak twardo stąpająca po ziemi, że niemal pozbawiona wyobraźni. W końcu trafia do baśniowej szkoły, gdzie z czasem wyrzeknie się sceptycyzmu, gdy zaś placówkę zaatakuje szukająca pomsty armia wilkusów, dziewczynka będzie musiała zaliczyć przyspieszony kurs wiary w to, że niemożliwe nie istnieje. Tak na marginesie, zgodnie z tym, że wszyscy urządziliśmy się w globalnej wiosce, Ada wraz z mamą mieszka nie w Polsce, lecz w Nowym Jorku. Czy ta zmiana coś wnosi? Kompletnie nic. Po co więc ją wprowadzono? Nie wiem, razi natomiast ordynarne lokowanie produktu w postaci paczkomatu na środku nowojorskiej ulicy. Nie miałem bladego pojęcia, że rodzimy gigant przesyłek kurierskich przeniósł się za ocean.


Kleksie, gdzie jesteś?

Mimo naprawdę solidnych nazwisk na liście płac irytowała mnie spora część kluczowych postaci. Antonina Litwiniak w roli Ady Niezgódki wydała mi się najbardziej sztuczna z całej dziecięcej obsady (no, nie licząc Konrada Repińskiego wcielającego się w Alberta, ale ten chyba celowo był tak manieryczny), choć wynika to pewnie z faktu, że przez większość filmu dźwigała niemały bagaż, bo jak wspomniałem: reszta dzieciaków robiła za sztuczne tło. Ba, dziewczynka w wielu kwestiach musiała wyręczać nawet samego Kleksa, co jest już totalnym nieporozumieniem.

Tomasz Kot wielkim aktorem jest, i basta, ale marnego scenariusza i on nie uciągnie. Kleks w wydaniu Fronczewskiego był po trosze szalonym naukowcem, podróżnikiem, wynalazcą i geniuszem, przede wszystkim jednak wielkim autorytetem, podziwianym przez swoich uczniów i szanowanym przez mieszkańców wszystkich zaprzyjaźnionych bajek. 

fot. Next Film
fot. Next Film

W zamian dostaliśmy ekscentrycznego dziwaka, który śmieje się z własnych żartów, witając nowych wychowanków, giba się w takt remiksów starych hitów, a w chwili największej próby oddaje akademię wilkusom bez grama sprzeciwu i miast stanąć na wysokości zadania, zachowuje się jak mały, zlękniony Kazio. Absurdem jest, że to właśnie dzieciaki muszą przejąć inicjatywę i pogonić watahę, bo Kleks przez większą część finałowego rozdziału siedzi w klatce, a w ostatnich scenach ogranicza się do robienia zdziwionych min. Parafrazując Obi-Wana Kenobiego: to nie jest Kleks, którego szukałem.


Szarża na całego

Swój epizod ma również Piotr Fronczewski, który niespecjalnie musiał się wysilać do swojej roli. Wystarczyło, że pozostał sobą, bo jego charakterny głos załatwił całą resztę (tym większy żal, że mamy go tak mało na ekranie). Nieźle spisała się też Danuta Stenka w roli królowej wilkusów. Stworzyła może nieco przerysowaną, ale należycie upiorną postać, choć już sama antropomorfizacja była w moim przekonaniu mocno dyskusyjna. W oryginale to były wilki, a nie żadne wilkusy, które w dodatku tutaj porozumiewają się swoim własnym językiem. Czyżby stojący za kamerą Maciej Kawulski chciał mieć złoli wzorowanych na Tolkienowskich orkach? No to nie wyszło. 

W podobnym kontekście totalnie przestrzelony jest też szpak Mateusz. Przepraszam, nie szpak – w nowym wydaniu to jakaś pokraczna sowa. Zresztą i tak najczęściej występuje w zbliżonej do ludzkiej, niestety mocno groteskowej postaci. Jego rola sprowadza się przede wszystkim do rozładowywania napięcia i dbania o akcent komiczny, ale był zwyczajnie przeszarżowany i irytujący. Komedią, choć niestety niezamierzoną, jest za to retrospekcyjna scena, w której jako młody książę zabija króla wilków. Powiedziałem „młody”? Cóż, w książce chłopak miał raptem osiem lat, tutaj obserwujemy w tej roli łysiejącego Sebastiana Stankiewicza. No nie, po prostu nie.

fot. Next Film
fot. Next Film

Nadal czekam na list z Hogwartu

Od strony audiowizualnej film może się podobać. Plenery świata baśni wypadły nieźle, scenografia i kostiumy cieszą oko przywiązaniem do detali, a efekty specjalne są… znośne, choć to raczej te z gatunku: „panie Areczku, Hogwart jest dla zarządu, reszcie musi wystarczyć akademia”. W ucho wpada też muzyka, a starszych widzów zapewne ucieszą odświeżone aranżacje kultowych piosenek Andrzeja Korzyńskiego z pierwszej „Akademii...” („Na wyspach Bergamutach”, „Witajcie w naszej bajce”). 

Szkoda tylko, że pod grubą warstwą kolorowego lukru nie znalazłem dawnej magii. Film jest nudny i mimo banalnej konstrukcji zaskakująco chaotyczny. Kolejne wątki zlepione są na ślinę i nie wynikają z poprzednich w naturalny sposób, a większości postaci nie poświęcono należytej uwagi (w tym Kleksowi!). Do każdej sceny, na którą nie było sensownego pomysłu (a takich jest mnóstwo), wciska się tanie morały i bajdurzenia o wyobraźni. Owszem, to były wątki bardzo silnie zarysowane u Brzechwy, ale autor nigdy nie traktował ich jako fabularnej zapchajdziury.

Szacunek dla Kawulskiego za odwagę i próbę reinterpretacji klasyki dziecięcej literatury, choć moim zdaniem kompletnie poległ, realizując to trudne zadanie. Gdy ocenia się jego film z perspektywy starej wersji oraz książki, mogą mierzić liczne zmiany w scenariuszu, które do historii naprawdę niczego nie wnoszą. Z kolei laik, wybierający się na seans bez bagażu oczekiwań, otrzyma kolorowy, dwugodzinny teledysk. Pozbawiony magii i nieprzekonujący patchwork, który dwoi się i troi, by czerpać z różnych źródeł, ale nie ogrzeje żadnego serca.

Ocena

Film wydmuszka, miejscami ładny, ale wystarczy podrapać paznokciem, by spod świeżego tynku wyłoniła się stara rudera. Zmiany względem pierwowzoru nic nie wnoszą, ale już pal licho odstępstwa – problem w tym, że reinterpretacja Kawulskiego nie broni się nawet bez ciążącego jej balastu oczekiwań starszych widzów. Scenarzyści galopują w siedmiomilowych butach, nie pozwalając należycie wybrzmieć ani postaciom, ani kluczowym wątkom opowieści.

3
Ocena końcowa


Czytaj dalej

Redaktor
Eugeniusz Siekiera

Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.

Profil
Wpisów117

Obserwujących21

Dyskusja

  • Dodaj komentarz
  • Najlepsze
  • Najnowsze
  • Najstarsze