05.07.2024
8 Komentarze

Nowy „Gliniarz z Beverly Hills” nie miał prawa się udać. A jednak to godne pożegnanie Eddiego Murphy’ego z serią [RECENZJA]

Nowy „Gliniarz z Beverly Hills” nie miał prawa się udać. A jednak to godne pożegnanie Eddiego Murphy’ego z serią [RECENZJA]
"Jan Tracz"
Axel Foley powraca równo trzy dekady od premiery poprzedniej części. To szmat czasu: zmienił się Eddie Murphy, postarzeli się jego kumple z planu, a Beverly Hills nie przypomina już tego samego miasta co na początku lat 80.

Bukmacherzy spodziewali się katastrofy z prawdziwego zdarzenia, festiwalu kiczu, który jedzie na oparach szantażu emocjonalnego, jakim jest przywoływanie nostalgii. Twórcy udowodnili jednak, że da się nakręcić sprawnie poprowadzone kino (z domieszką trafionego humoru sytuacyjnego) z gatunku tych „przyjemniackich”, jeśli tylko włoży się w nie trochę pracy.

Najnowszy „Gliniarz” to akcyjniak z duszą: letni klimat klasycznej trylogii został tu zachowany, a scenarzyści postanowili nie ingerować w sprawdzony schemat. „Leave it all to Murphy”, skonkludowali, dając 63-letniemu aktorowi ogromną przestrzeń do popisów i pajacowania. A ten wypełnił cały przewidywany plan. I to z nawiązką.

Film kręcą? A dlaczego ja nie gram?

Zamiast odcinać kupony, twórcy na czele z legendarnym producentem Jerrym Bruckheimerem postawili wszystko na jedną kartę. „Albo robimy hit z prawdziwego zdarzenia, albo w tym momencie się rozchodzimy”, zapewne powiedział tuz amerykańskiego show-biznesu swoim współpracownikom. Przyjęto warunki i odezwano się do Murphy’ego, z którym wytwórnia utrzymywała stały kontakt.

Netflix

Aktora nie trzeba było długo przekonywać: od dawna powtarzał, że nie chciałby, aby opowieść o Foleyu, jednym z jego ulubionych bohaterów, została zakończona tak jak trzydzieści lat temu. Choć to wcale nie taki zły film, dziś trzecią część „Gliniarza” traktuje się jako najsłabszą, dla niektórych to nawet nieporozumienie. Czy w słowach Murphy’ego znajdziemy tylko i wyłącznie chęć dodatkowego zarobku? Logika nakazuje nam myśleć, że najnowsza produkcja Netfliksa to zwykły skok na kasę i wskrzeszanie dawnej marki na siłę.

Dla artysty jednak wcielanie się w Foleya zawsze miało wartość sentymentalną: jego ojciec pracował jako policjant. W najnowszej części gołym okiem widać, ile radości sprawia aktorowi powrót w skórę gliniarza z Beverly Hills. Murphy promienieje jako wesołkowaty policjant i w trakcie seansu trudno uwierzyć, że zdążyły minąć aż trzy dekady. Zresztą nie bez przypadku czwarta odsłona serii dostała podtytuł „Axel F”. To film zarówno dla niego, jak i o nim.

Klasyka gatunku

Fabularnie nowy „Gliniarz” przypomina pierwszą część, w której także dochodzi do tragedii popychającej akcję do przodu (tu na znacznie mniejszą skalę: jedna z ważniejszych postaci zostaje niespodziewania porwana w trakcie śledztwa). Axel Foley ponownie więc wyrusza z Detroit do Beverly Hills, tym razem po to, aby odnaleźć przyjaciela. Co ciekawe, na swojej drodze spotka obrażoną na niego córkę, prawniczkę Jane Saunders (Taylour Paige) czy detektywa Bobby’ego Abbotta (long time no see, panie Josephie Gordonie-Levitcie), pracujących nad tą samą sprawą. Relacja Axela z Jane to repeta z klasyki, stylem nawiązująca do standardowej dynamiki relacji, w której nieodpowiedzialny rodzic musi naprawić swoje błędy z przeszłości, aby pogodzić się z pokrzywdzonym dzieckiem. Wciąż ma to jednak swój urok i nie psuje naszej filmowej przejażdżki po BH.

Netflix

Foleyowi w interpretacji Murphy’ego wciąż nie brakuje młodzieńczej werwy, choć upływ czasu robi już swoje: bez pomocy innych nie uda mu się dokończyć ostatniej filmowej sprawy. Uśmiech prawie w ogóle nie schodzi z jego twarzy, a do tego nie możemy zapomnieć o bon motach, którymi rzuca na lewo i prawo, jakby strzelał z karabinu maszynowego. Przy okazji powracają też starzy znajomi. Na ekranie zobaczymy legendarny duet, Billy’ego Rosewooda i Johna Taggarta (jak zwykle rewelacyjni Judge Reinhold i John Ashton), a cameo zalicza nawet aktor Paul Reiser (jego Jeffrey Friedman pojawił się w drugiej części cyklu) czy uwielbiany przez fanów Serge (Bronson Pinchot), nonszalancki wizjoner i przyjaciel Axela.

Lekki powiew świeżości 

Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego Foley w poprzednich częściach jest wiecznie gotowy do działania i na każdym kroku poświęca swój czas, energię, a nawet ryzykuje życiem, aby spełnić obraną przez siebie misję? Jeśli tak, to najnowszy „Gliniarz z Beverly Hills” udzieli wam odpowiedzi na tę zagwozdkę. W „czwórce” scenariusz w bezpośredni sposób odnosi się do tego archetypu wiecznie sprawczego bohatera, który przeniesie góry, wtoczy syzyfowy kamień i przy okazji pozbędzie się połowy przestępców w swoim mieście (tak na marginesie: czy każdy z tych filmów to protoplasta dla założeń fabularnych w GTA? Kto wie!). Taki motyw widoczny był na każdym kroku w dwóch ostatnich dekadach XX wieku, począwszy od „Commando” ze Schwarzeneggerem, który próbuje odzyskać swoją córkę z rąk porywaczy, a skończywszy na – dosłownie – wszystkich produkcjach ze Stevenem Seagalem z lat 90. (nie wspominając już o Stallonie w serii o Rambo).

Netflix

Tutaj to właśnie córka Axela, zadzornia Jane, sprowadza na ziemię naszego policjanta w pelerynie. Motyw stary jak świat, ale sprawdza się, bo – nawet w dialogach – odnosi się do działań i temperamentu Foleya z poprzednich części. Wszystko super, powstrzymywał kartele, pomścił kolegę, pomógł przyjaciołom z wydziału, ale opłacił to swoim życiem prywatnym. Co więcej, kupujemy ten wątek, film nie stara się bowiem zrobić z niego postaci tragicznej (jak to było np. ostatnio z Indianą Jonesem). Dalej obcujemy z facetem o tym samym dobrym sercu, pełnym energii i wigoru; z człowiekiem, który po prostu musi przemyśleć sobie parę spraw. Następnie zapina pasy i próbuje dokończyć śledztwo, ale z jednym wyjątkiem: męską dumę odkłada na bok.

To popcorn flick z prawdziwego zdarzenia, za który powinniśmy dziękować Netfliksowi na kolanach. Mogło wyjść różnie, bo przecież wskrzeszanie mniej lub bardziej martwych serii zazwyczaj kończy się tragicznie (patrz: „Indiana Jones”, może i „Gwiezdne wojny”). A tu proszę bardzo, od pierwszej sceny wlatuje „The Heat Is On” z wokalem Glenna Freya i od razu czujemy się jak w domu. Aż chciałoby się obejrzeć „Axela F” na wielkim ekranie lub w kinie samochodowym.

[Block conversion error: rating]

8 odpowiedzi do “Nowy „Gliniarz z Beverly Hills” nie miał prawa się udać. A jednak to godne pożegnanie Eddiego Murphy’ego z serią [RECENZJA]”

  1. Gwoli sprostowania – nie 30 a 40 lat temu 😉

    • Trzecia część powstała 30 lat temu więc powrót po trzydziestu latach, chyba że coś innego prostujesz :P.

    • MarekKafarek1985 13 lipca 2024 o 21:03

      no nie, film jest z 1984

  2. > twórcy na czele z legendarnym producentem

    Wsiadł do autobusu człowiek na głowie z liściem? 😉

  3. AlexTheWind 6 lipca 2024 o 07:39

    Zrobiłem sobie nawet maraton trzech poprzednich części. Przy okazji okazało się, że w zasadzie w ogóle nie pamiętam tych filmów. A z recenzją się zgadzam i też daję 8/10. Dobrze sie bawiłem. I byłem bardzo pozytywnie zaskoczony.

    Film, na który nie czekałem, a za który dziękuję 🙂

  4. jointventure 6 lipca 2024 o 18:29

    Świetny film, bawiłem się jak na pierwszym. Osoby dla których to był pierwszy kontakt z Axelem również były zadowolone. Polecam 🙂

  5. Do grona spartaczonych nostalgic sequels dorzuciłbym jeszcze kuriozalne Jurassic World Dominion…

  6. Zrobiony z szacunkiem do oryginałów, z pierwotną obsadą, bez usilnego ganiania za „współczesną widownią”. Podejście było odpowiednie to i produkt udany.

Dodaj komentarz