Nowy wymiar opętania. Recenzja filmu „Mów do mnie!”
Horrorów o zagrożeniach związanych z przywoływaniem duchów jest na pęczki. Wydaje się, że już nie da się w tej materii powiedzieć nic nowego. I wiecie co? To pewnie prawda. Ale można zrobić to tak wyśmienicie, jak bracia Danny i Michael Philippou w „Mów do mnie!”.
Nic dziwnego, jeśli nie kojarzycie nazwiska twórców. Dla bliźniaków z dalekiej Australii to pełnoprawny debiut, choć trudno nazwać ich totalnymi świeżakami. Wręcz przeciwnie. Od dekady prowadzą popularny (prawie siedem milionów subskrypcji!) kanał na YouTubie, RackaRacka, na którym publikują krótkometrażowe produkcje z pogranicza grozy, komedii i akcji. I zebrane przez ten czas doświadczenie zaprocentowało po stokroć.
Ograny pomysł, wygrana realizacja
„Mów do mnie!” przedstawia historię Mii oraz jej przyjaciół. Pewnego wieczoru udają się na imprezę, gdzie odbywa się seans spirytystyczny. Połączenie ze światem zmarłych zapewnia zabalsamowana ręka-medium. Wystarczy ją chwycić i wypowiedzieć proste „mów do mnie”, żeby ujrzeć ducha. Na frazę „pozwalam ci wejść” zjawa przejmuje zaś kontrolę nad ciałem. Gdy seans trwa mniej niż 90 sekund, opętanie jest świetną zabawą. Paczka nagrywa filmiki, na których osoby pod wpływem przybyszów z zaświatów robią i mówią głupie rzeczy. Śmiechom nie ma końca… aż do pewnego wieczoru, kiedy bariera półtorej minuty zostaje przekroczona, a niewinne igraszki zamieniają życie przyjaciół w prawdziwy koszmar. Zwłaszcza że oprócz prawdziwych duchów do ich serc wkradają się metaforyczne duchy przeszłości.
Choć pomysł na historię nie brzmi szczególnie oryginalnie, to od pierwszych minut wiadomo, że „Mów do mnie!” nie pozwoli nam wygodnie rozsiąść się w fotelu. Ogromna w tym zasługa niezwykle organicznej, momentami naturalistycznej otoczki wykreowanej przez braci Philippou. Stawiają nas tak blisko akcji, jak się tylko da, pozwalając wczuć się w horror, przez jaki przechodzą bohaterki i bohaterowie filmu. Autentyzm i lekkość dialogów sprawiają, że całość wydaje się realna i żywa, w czym pomaga też doskonała gra aktorska.
Och, gra aktorska! Zapamiętajcie moje słowa, bo po tym występie Sophie Wilde wcielająca się w Mię podbije Hollywood – już na stracie mając więcej talentu i charyzmy niż wiele aktorek w branży. To jej występ sprawia, że cały ten koszmar staje się namacalny. To, jak oddaje cierpienie, wątpliwości, złość i całe spektrum pozostałych emocji, pozwala każdej sekundzie filmu zagnieździć się pod skórą widowni. Wilde wtóruje znakomity Joe Bird w roli Rileya, brata jej najlepszej przyjaciółki. Ktoś napisał, że sposób, w jaki chłopak przedstawił opętanie, może być najbardziej przełomowy od czasów pierwszego „Egzorcysty”. Nie widzę w tym stwierdzeniu żadnej przesady.
Uderz głową w ścianę, a widownia się odezwie
Bo tak jak Mia jest nośnikiem grozy psychologicznej, tak postać grana przez Birda uosabia horror fizyczny. Na pokazie filmu na tegorocznym ComicConie w San Diego podczas jednej z pierwszych scen opętania z jego udziałem kilka osób wyszło z kina (i wydawało mi się, że jeden z reżyserów na ten widok nawet wzniósł triumfalny okrzyk). Bracia Philippou nie boją się pokazać przemocy z bliska, w detalach. Kości pękają, krew się leje, oczy wychodzą z oczodołów. Jednak w odróżnieniu od – z założenia przesadzonego – kina gore „Mów do mnie!” pokazuje drastyczne sceny w zdecydowanie kameralniejszy sposób. Ten naturalizm, doprawiony rewelacyjnie zmontowanym dźwiękiem, uderza o wiele mocniej niż większość innych horrorów. Dzięki świetnie napisanym dialogom i wspomnianym poziomie gry aktorskiej cała ta masakra wydaje się dużo bardziej osobista dla odbiorców i odbiorczyń. Cierpienie jest prawdziwsze, a każdy zwrot fabularny odciska piętno na postaciach i oglądających.
Jednak z przemocą wiąże się też moje pierwsze zastrzeżenie. W filmie pojawia się scena, którą niewątpliwie będzie się porównywać z legendarnym już momentem z „Ukrytego wymiaru” z Samem Neillem. Niestety, mimo pierwszego szoku, bracia Philippou zostawiają trochę zbyt dużo naszej wyobraźni. Przez to cały ten ciężar emocjonalny, związany z byciem blisko rozgrywającego się dramatu, słabnie, a my przypominamy sobie, że to jednak tylko film. Narobili mi smaka na „Hellraisera”, a dostałem tylko subtelne „miźglanie”. Szkoda.
Drugie zastrzeżenie dotyczy scenariusza. Mimo że zarówno body horror, jak i horror psychologiczny działają tutaj naprawdę dobrze, niektóre wątki potrafią zaburzyć tempo akcji i atmosferę. Szczególnie ten dotyczący traumy Mii momentami zgrzyta, a nie pomaga mu zbyt luźno potraktowana logika tego, jak działają przyzwania i opętania (bo, owszem, oba te elementy są powiązane). To jednak drobnostki, które można wybaczyć, ponieważ przy tym wszystkim, co działa, nie wydają się aż tak znaczące.
Wpuść go do siebie
Z całego serca życzę braciom Philippou, żeby ich kinowy debiut stał się viralem. Oczami wyobraźni widzę te studenckie imprezy, na których ludzie ustawiają się w kolejce do zabawy zabalsamowaną ręką-medium, a samą dłoń dostrzegam w witrynach sklepów obok maski z „Krzyku”, pazurów Freddy’ego czy laleczki Chucky. Życzę też Wilde i Birdowi wielkiej kariery, ponieważ niewątpliwie na nią zasługują. „Mów do mnie!” ma wszystko, czego potrzeba, żeby te wizje stały się rzeczywistością: świetnie zrealizowaną brutalność, przekonującą grę aktorską i odpowiedni ciężar emocjonalny, który sprawia, iż ekranowy horror staje się niewygodnie autentyczny. Mam nadzieję, że was też przekona. Wystarczy tylko, że złapiecie rękę i powiecie grozie: „Pozwalam ci wejść”.
PS Danny i Michael Philippou są odpowiedzialni za nadchodzący film „Street Fighter”. Bombastycznie… tzn. hadoukenistycznie!
Ocena
Ocena
„Mów do mnie!” to naturalistyczny, organiczny i po prostu bardzo sprawnie zrealizowany horror. Dzięki świetnej grze aktorskiej iz namacalnej wręcz brutalności pozwala grozie wypełznąć z ekranu, przez co łatwo przymknąć oko na drobne mankamenty. Potencjalny „cult classic”.