„Obi-Wan Kenobi” – recenzja serialu. Miałem złe przeczucia…
Kolejny starwarsowy serial za mną i przyznam, że po jego obejrzeniu uczucia mam dość mieszane. A to dlatego, że splotło się w nim to, co sprawia, że obecnie reaguję na słowa „Gwiezdne Wojny” lekkim odruchem wymiotnym, z tym, co powodowało, że przez lata dostawałem gęsiej skórki na całym ciele, słysząc pierwsze takty motywu przewodniego(*).
Opowieść o „Obi-Wabenie” Kenobim i tym, co działo się z nim od momentu porażki Republiki aż po scenę, gdy jako starszy pan karmi Luke’a sporą porcją nie do końca prawdziwych informacji o ojcu chłopca, to świetny materiał na film czy serial. Tyle że potrzeba jeszcze do tego utalentowanego scenarzysty. A tu wyraźnie Disney postanowił zaoszczędzić, bo fabuła przypomina raczej kiepski fanfik. To zdecydowanie najsłabszy element serialu – i niestety niejedyny taki minus.
(*) Tak na marginesie – obejrzałem „Nową nadzieję” jakieś pięćdziesiąt razy w ciągu pięciu lat od momentu, gdy film trafił na ekrany kin i nie był jeszcze „Nową nadzieją”, a po prostu „Star Warsami”.
Początek wydawał się bardzo obiecujący. Oto złamany, zgorzkniały, postarzały, samotny i świadomie odcinający się od Mocy Obi-Wan autentycznie budzi współczucie. Ewan McGregor zagrał go doskonale. Jeśli miałbym wyróżnić kogoś jeszcze, to Joela Edgertona w roli Owena, wuja Luke’a. Był przekonujący i taki niezwykle… prawdziwy. Nieźle wypadł też Hayden Christensen powracający po latach do roli Anakina/Vadera, choć za wiele to się nie nagrał.
Niestety reszta obsady to już zupełnie inna liga… Aktorzy chyba do końca nie byli pewni, czy występują w sitcomie (ten fałszywy Jedi), czy bajce dla dzieci, gdzie trzeba mocno przerysowywać gesty i emocje (Trzecia siostra, każda jej wywarrrczana linijka tekstu i mina, jakby postać miała przewlekłe zatwardzenie). Pozostali nawet nie tyle grali, co bez zaangażowania wykonywali swoją robotę (zupełnie nijacy i bezbarwni Inkwizytorzy) lub z różnych powodów irytowali (Leia! Choć tu akurat winię scenarzystów, którzy raz kazali tej dziewczynce zachowywać się, jakby miała lat 30 i kryzys tożsamości, a zaraz potem tak, jakby była rozkapryszoną i głupawą pięciolatką). W odbiorze nie pomaga też szkaradny, nieudany polski dubbing – arcydrewniany głosik Lei czy Vadera, którego wręcz nie byłem w stanie słuchać… Na szczęście można sobie włączyć oryginalne głosy i polskie napisy, na co wpadłem nieco po czasie.
Ale wróćmy do scenariusza. Co mogło wyrwać Bena z marazmu? Zagrożenie czyhające na to, co mu jeszcze zostało z dawnego życia – dzieci Anakina. W porządku, kupuję to, choć sceny z porwaniem Lei naprawdę wolałbym zapomnieć. (Ewentualnie można je oglądać, ale z podłożoną muzyczką z „Benny’ego Hilla”… Widziałem taką przeróbkę w internecie i uśmiałem się, bo pasowało idealnie!). Zatem Ben rusza dziewczynce z odsieczą… i przez kolejne odcinki zupełnie nic godnego uwagi się nie dzieje. Jest za to masa rozmaitych nielogicznych czy niezgodnych z kanonem momentów, chodzenia na skróty (wyląduj na obcej planecie, po jednej rozmowie z przypadkowo napotkanym dzieciakiem i pięciu minutach, jakie upłynęły w serialu, bądź już w kryjówce porywaczy), nic niewnoszącego ględzenia oraz zwrotów akcji nawet nie tyle na zasadzie „deus ex machina”, co – pardon my French – „deusa z dupy”. Naprawdę, żałość brała. To było duże gorsze niż najsłabsze odcinki „The Mandalorian”. McGregor robił, co mógł, ale choćby stawał na głowie, nie mógł sam jeden zniwelować totalnej miałkości i bezpłciowości tej historii. W tym momencie skreśliłem serial i oglądałem go już tylko siłą rozpędu. Nawet starcie z Vaderem nie zmieniło mego nastawienia. Takie 4 lub 5 na 10. Smutek. Żal. Depresja…
…a potem stał się cud. Ostatnie dwa odcinki to zupełnie inna bajka. Nagle historia dostała pazura i ruszyła z kopyta, poczułem dawną magię i drgania Mocy. Owszem, mógłbym się czepić o parę rzeczy (np. 40-letni Christensen wcielający się w 16-letniego Anakina wyglądał nieco… dziwnie), ale nie zamierzam. A ostatni odcinek… Powiem tylko, że było i dramatycznie, i klimatycznie, a parę scen finalnych wywołało u mnie ciary(**). Jeśli kiedyś stworzony zostanie kanon „starwarsowych momentów, które zawsze będziemy pamiętać”, to te powinny tam zdecydowanie trafić.
(**) Nawet pomimo tego, że coś mocno podobnego było już w „Rebeliantach”…
Ocena
Ocena
Jako całość „Obi-Wan Kenobi” wypada co najwyżej poprawnie, by nie rzec – kiepsko. Podobno coś się mówi o drugim sezonie. Jeśli miałby być wykonany na poziomie końcówki pierwszego, jestem zdecydowanie na tak. W innym wypadku: „I have a bad feelings about this”.
Czytaj dalej
Byt teoretycznie wirtualny. Fan whisky (acz od lat więcej kupuje, niż konsumuje), maniak kotów, psychofan Mass Effecta, miłośnik dobrego jedzenia, fotograf amator z ambicjami. Lubi stare, klasyczne s.f., nie cierpi ludzkiej głupoty i hipokryzji, uwielbia sarkazm i „suchary”. Fan astronomii, a szczególnie ośmiu gwiazd.