Pierwszy odcinek „The Last of Us”. Średnia Ellie, ale Joel to strzał w dziesiątkę
Jak sięgam pamięcią, filmowe adaptacje gier zawsze miały pod górkę. Czasem drażniły zbyt duże odstępstwa od historii z pierwowzoru, znacznie częściej jednak problemem było kompletne niezrozumienie przez twórców materiału źródłowego.
Dochodziła też inna kwestia: jak na język kina przełożyć to, co w przypadku gry zajmuje nam najwięcej czasu, czyli czysty gameplay? Tu ratunkiem mogą być te produkcje, które są w stanie obronić się samą opowieścią; gry z fabułą stanowiącą nie tylko tło wydarzeń, ale też ich fundament, a zarazem jeden z powodów, dla których spędzamy z padem w ręku kolejne godziny.
Przeżyjmy to jeszcze raz
Patrząc z tej perspektywy, The Last of Us jest samograjem. Scenariusz dzieła ekipy Naughty Dog wydaje się idealnym materiałem do przenosin na grunt innego medium, a poruszająca historia Joela i Ellie wręcz prosiła się o to, by opowiedzieć ją raz jeszcze, z rozbudowaniem znanej fabuły o dodatkowe wątki, które rzuciłyby na ten plastyczny, depresyjny świat odrobinę nowego światła. Pozostało tylko zrobić to z głową i wyczuciem, bez wywracania oryginalnej historii do góry nogami, by nie przedobrzyć i nie wylać dziecka z kąpielą. Oczywiście potrzebny był również solidny budżet pozwalający z należytym rozmachem ukazać niełatwą rzeczywistość dwie dekady po wybuchu pandemicznej apokalipsy.
Czy scenarzysta i reżyser Craig Mazin (serial „Czarnobyl”) razem z Neilem Druckmannem (współtwórca pierwowzoru) dadzą nam najlepszą (albo choć jedną z najlepszych) adaptację gry w historii? Odcinek otwierający pierwszy sezon pozwala mieć nadzieję, że tak się stanie (nie to, żeby poziom konkurencji był jakoś szczególnie wysoki), choć oczywiście trudno mi wyrokować, czy osiem kolejnych utrzyma równie wysoki poziom. Na razie jednak jest lepiej i ciekawiej, niż przypuszczałem.
I choć piszę to z perspektywy gracza, odnoszę wrażenie, że będzie to również intrygujący obraz dla widzów, którzy nie znają materiału źródłowego. (Oglądałem pierwszy odcinek z moją partnerką życiową, która nie gra w ogóle, i spodobał jej się. Wygląda na to, że „The Last of Us” broni się doskonale także jako samodzielne dzieło – dop. CormaC). Sam z kolei miałem ogromną frajdę z wyłapywania rozmaitych nawiązań i smaczków. W wierności względem oryginału serial mierzy dość wysoko – niektóre sceny przekłada na język kina jeden do jednego, a ewentualne różnice okazują się bardzo subtelne. Pamiętacie płonący dom, który bohaterowie widzą z samochodu, gdy na samym początku próbują wydostać się z miasta? W grze mieliśmy go po prawej stronie drogi, w serialu jest po lewej. Czy coś to zmienia? Absolutnie nie.
Niby to samo, ale inaczej
Oczywiście świat serialu rządzi się swoimi prawami, więc niektóre wątki rozbudowano, dzięki czemu zyskały wiarygodniejsze i lepiej zarysowane tło. Choćby motywy z prologu – naprawa zegarka na urodziny Joela, scena przy śniadaniu czy wizyta u sąsiadów pozwoliły sprawniej nakreślić postać Sarah, córki bohatera. W grze dziewczynka dostała mniej czasu antenowego, mimo iż to właśnie w jej skórze zaczynaliśmy naszą przygodę.
Ponadto część elementów została zmieniona, ale odniosłem wrażenie, że w każdym przypadku scenarzyści mieli ku temu dobre powody i na ewentualnych korektach zyskała spójność opowieści. Dla przykładu żołnierz, który przyłapuje naszą paczkę poza murem wyznaczającym granice strefy kwarantanny, nie jest jakimś przypadkowym trepem jak w grze – tutaj to ktoś, kogo Joel dobrze zna, a sama konfrontacja budzi w bohaterze demony przeszłości, przez co jego gwałtowna reakcja wydaje się wiarygodniejsza i jeszcze słuszniejsza.
Na razie wątpliwości rodzą niektóre wybory obsadowe, w tym ten najbardziej rzucający się w oczy, czyli Bella Ramsey jako Ellie. Pomijam fakt, że dziewczyna kompletnie nie przypomina bohaterki znanej z gry – bo też nikt nie powiedział, że jedynym słusznym kryterium doboru aktorów jest podobieństwo fizyczne. Większy zgrzyt mam z samym aktorstwem; odniosłem wrażenie, że serialowa Ellie to postać jednowymiarowa. Butna, zadziorna i pyskata (to się akurat zgadza), ale nic ponad to. Bella w każdej scenie ma identyczny wyraz twarzy – wkurzenie zmieszane ze zdziwieniem. Ale że to dopiero początek drogi i wstęp do niezwykłej podróży, nikogo i niczego nie skreślam. Za to Pedro Pascal w roli obojętnego i wycofanego Joela to strzał w dziesiątkę!
Pełna recenzja ukaże się po emisji ostatniego odcinka serialu.
Czytaj dalej
Filozof i dziennikarz z wykształcenia, nietzscheanista z powołania, kinoman i nałogowy gracz z wyboru. Na pokładzie okrętu zwanego CDA od 2003 roku. Przygodę z wirtualnym światem zaczynałem w czasach ZX Spectrum, gdy gry wczytywało się z kaset magnetofonowych, a pisanie prostych programów w Basicu było najlepszą receptą na deszczowe popołudnie. Dziś młócę na wszystkim, co wpadnie pod rękę (przeprosiłem się nawet z Nintendo), choć mając wybór, zawsze postawię na peceta.